It ain’t over til it’s over!
Dzisiaj prozą, bo nie mam czasu.
Wiem, że zawiodłem na całej linii – 3 notki w ciągu ostatnich dwóch miesięcy to zdecydowanie za mało. Mam jednak sporo na swoje wytłumaczenie – tydzień na Filipinach, tydzień w Tajlandii, tydzień w Malezji, kilka dni nauki do egzaminów, tydzień pożegnalnych imprez po egzaminach i jakoś mało czasu zostało na resztę.
Myślę, że każdy, kto zaliczył równie udany semestr za granicą powinien mnie zrozumieć – w ostatnich dniach naprawdę ciężko jest znaleźć chwilę na pozostałe zajęcia, gdy ma się do wyboru spotkania z osobami, których prawdopodobnie już nigdy w życiu się nie zobaczy.
W piątek na pre-game party u nas pojawiło się chyba z 80 osób, a następnie w sobotę w klubie impreza zmieniła się w jedno wielkie płakanie z opuszczającym nas w niedzielę Kalifornijczykiem w roli głównej. Chwilę temu wróciłem ze sky baru w centrum, gdzie przy kieliszku szampana na 80tym piętrze przyszło mi pożegnać kolejne paręnaście osób. No ale domyślam się, że Czytelników to średnio obchodzi :)
Relacją z F1 w Kuala Lumpur, wyspy Perhentian, golfa w Malezji, egzaminów i SMU jako takiego podzielę się po powrocie. Wraz z historiami z wyprawy, na którą dopiero się wybieram.
I teraz do rzeczy – za 5 godzin wylatuję do Kambodży, potem przerzucam się do Wietnamu, następnie Laos (co można robić na urodziny w Laosie?!?!) i Tajlandia (licząc, że zamieszki w Bangkoku się skończą, bo naprawdę mi zależy na tamtejszych garniturach). Zrezygnowaliśmy z Hong Kongu i Macau, bo okazało się, że bilet z Hanoi w jedną stronę kosztuje tyle, co lot do Polski. Mam zamiar to wszystko przeżyć, więc nie życzę sobie w komentarzach pod notką żadnych pożegnań.
Tyle,
Maciek
random zdjęcia z marca i kwietnia:
http://www.facebook.com/album.php?aid=71074&id=656414344&l=4b15ca2ff0
zdjęcia z F1, KL i Perhentian
http://www.facebook.com/album.php?aid=71195&id=656414344&l=ad2287f7ba
poniedziałek, 20 kwietnia 2009
wtorek, 31 marca 2009
Same same… but different…
1 notkę zamieściłem przez cały marzec. Przyznaję, że nie świadczy to o mnie najlepiej.
30 osób dziennie wytrwale logujących się na bloga pomimo braku notek serdecznie przepraszam
Krótkie wtrącenie: nie ma absolutnie żadnej szansy, żebym wspomniał tutaj o wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatniego miesiąca. Dla porządku, postaram się najważniejsze rzeczy jakoś pogrupować.
12 osób zerwało się z całego tygodnia zajęć i pojechało na wyjazd marzeń do południowej Tajlandii. Oryginalny skład: 4 Kanadyjczyków, 3 Niemki, 2 Amerykanów, Hiszpan, Francuz i ja. Potem spotkaliśmy jeszcze 2 Norwegów i 2 Amerykanów, więc zrobiła się z tego większa impreza. Krótkie itinerary: Phuket, Koh Samui, Koh Phangan, Koh Phi Phi.
1000 batów kosztuje wiza do Tajlandii (notabene byłem jedynym z naszego składu, który musiał się o nią ubiegać). Dodatkowo, żeby dostać wizę, trzeba dostarczyć zdjęcie. Ale to zdjęcie musi być zrobione tam, na miejscu, czyli na lotnisku. Koszt 300 batów, czas oczekiwania ok. godziny. Zajmuje się tym jedna pani na zaimprowizowanym stoliku. Po angielsku nie mówi, reszty nie wydaje, czasami znika z pola widzenia.
401 – numer mojego bungalow’u. Druga część ekipy mieszkała w gigantycznym domku zbudowanym na wyniesieniu nad plażą, z fenomenalnym widokiem i niezłym wyposażeniem. Ten domek był tak wyjątkowy, że w hotelu nie nadano mu nawet numeru, tylko mówiono o nim „The Big House”. Zdecydowanie jeden z trademarków wyjazdu, obok bucket’ów margarity, long island ice tea i innych drinków, które kazaliśmy sobie donosić na basen, plażę albo boisko do siatkówki. A wszystko, używając ulubionego sformułowania Tajlandczyków, „cheap, cheap!”.
10 batów dostaje się za 1 złotówkę. Jest to chyba najprostszy kurs wymiany, jaki można sobie wyobrazić. Mimo to, nie sprawdziłem tego kursu przed wyjazdem i przez cały czas męczyłem się z jakimiś przelicznikami na dolary singapurskie, amerykańskie albo kanadyjskie.
20 000 osób bawiło się na Full Moon Party, która była highlightem mojego pobytu w Tajlandii. To taka comiesięczna impreza przy pełni księżyca, na plaży, często przeciągająca się do kilku dni. Najważniejsze wydarzenia:
19.30 – kolacja i przygotowania. Strój: board shorts i koszulka, której będzie najmniej szkoda. W tym momencie pojawił się mój najlepszy pomysł w trakcie całego wyjazdu – zapakować mój dowód osobisty i pieniądze do plastikowej torebki (przy okazji, najgorszy pomysł wyjazdu to wzięcie ze sobą laptopa, na którym miałem ‘pracować’, a nie otworzyłem go ani razu, tylko woziłem po całej Tajlandii).
20.00 – predrink at the Big House. Niby wszystko fajnie, ale trochę nerwowo – w końcu idziemy na nieprzewidywalną imprezę gdzieś w Tajlandii, a na promie na Koh Phangan widziałem zbieraninę najdziwniejszych ludzi na świecie. Na wszelki wypadek piszemy sobie markerem na ramieniu adres naszego hotelu, żeby było wiadomo, gdzie nas odwieźć (napis i tak zszedł po godzinie imprezy).
21.30 – wsiadamy do busa na imprezę. Nastroje bojowe, śpiewamy „Living on a prayer”.
22.10 – zdjęcie-klasyk. Szczególnie koszulka „Tonight I’m single”. Już na miejscu, tuż przed imprezą.

22.30 – impreza słynie z tego, że ludzie malują się farbami, które świecą w ciemności. W związku z tym Harrison każe sobie namalować gigantycznego smoka na ramieniu. Wprowadzamy Buddy System, czyli łączymy się w pary, które mają się siebie trzymać.
23.00 – 4.00 – poszczególne osoby kolejno się gubią i odnajdują, co jest sporym sukcesem w dwudziestotysięcznym tłumie. Steven kupuje okulary a’la Kanye, bezwładny Harrison zostaje pomalowany na 40% powierzchni ciała, Gael rozpoczyna zombie-dance, ale wszystko zostaje pod kontrolą.
4.30 – na parkiecie (tzn. na plaży) pojawia się gość w stroju Borata (tym zielonym, dość skąpym, wiecie o co chodzi)
6.20 – chwila konsternacji, gdy wschodzące słońce zaskakuje nas w samym środku imprezy
7.00 – przenosimy imprezę do morza. Powstaje film-klasyk (patrz: Fb) i kilka zdjęć, które idealnie oddają cały klimat.
8.30 – łapiemy busa z powrotem do domu, idziemy spać na 3 godziny i wstajemy znowu, bo na Koh Phangan nie ma co tracić czasu.
1,5 metra miał metalowy pręt, z którym goniło nas trzech Tajlandczyków przez pół wyspy Koh Phi Phi około 4 w nocy
0,5 litra – pojemność butelki z piwem, którą jeden z nich rzucił w naszą stronę i która rozcięła nogę jednemu z Amerykanów
3 policjantów przyglądało się przez 10 minut ze stoickim spokojem, jak tychże trzech Tajlandczyków nam grozi, aż jeden z nich w końcu zdecydował się zareagować
Pozostałe dni w skrócie: słońce, plaża, siatkówka, basen, morze, buckets, seafood, konkurs opalania, boks tajski (darmowy bucket za zwycięstwo dla Norwega), zachody słońca i snorkeling. Niekoniecznie w tej kolejności. Hands down, jeden z najlepszych tygodni w moim życiu.
60 zdjęciami chwalę się tutaj http://www.facebook.com/album.php?aid=64811&id=656414344&l=60ee5a7f5f
zdjęć jest dużo więcej, bo prawie każda z 14 osób miała aparat. wszyscy zainteresowani i z kontami na Fb – wiecie jak szukać. szczególnie polecam album z Full Moon Party
2 strony w Wordzie już zapisałem, więc póki co wystarczy. Wprawdzie opisałem tylko Tajlandię i to pobieżnie, a w Singapurze też się sporo działo, no ale nie to może następnym razem. Póki co idę na moje ostatnie zajęcia w Singapurze. Cztery prezentacje w ciągu tygodnia (plus egzamin, który miałem rano i impreza, którą miałem wczoraj wieczorem) trochę tłumaczą moje opóźnienia w blogowaniu.
30 osób dziennie wytrwale logujących się na bloga pomimo braku notek serdecznie przepraszam
Krótkie wtrącenie: nie ma absolutnie żadnej szansy, żebym wspomniał tutaj o wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatniego miesiąca. Dla porządku, postaram się najważniejsze rzeczy jakoś pogrupować.
12 osób zerwało się z całego tygodnia zajęć i pojechało na wyjazd marzeń do południowej Tajlandii. Oryginalny skład: 4 Kanadyjczyków, 3 Niemki, 2 Amerykanów, Hiszpan, Francuz i ja. Potem spotkaliśmy jeszcze 2 Norwegów i 2 Amerykanów, więc zrobiła się z tego większa impreza. Krótkie itinerary: Phuket, Koh Samui, Koh Phangan, Koh Phi Phi.
1000 batów kosztuje wiza do Tajlandii (notabene byłem jedynym z naszego składu, który musiał się o nią ubiegać). Dodatkowo, żeby dostać wizę, trzeba dostarczyć zdjęcie. Ale to zdjęcie musi być zrobione tam, na miejscu, czyli na lotnisku. Koszt 300 batów, czas oczekiwania ok. godziny. Zajmuje się tym jedna pani na zaimprowizowanym stoliku. Po angielsku nie mówi, reszty nie wydaje, czasami znika z pola widzenia.
401 – numer mojego bungalow’u. Druga część ekipy mieszkała w gigantycznym domku zbudowanym na wyniesieniu nad plażą, z fenomenalnym widokiem i niezłym wyposażeniem. Ten domek był tak wyjątkowy, że w hotelu nie nadano mu nawet numeru, tylko mówiono o nim „The Big House”. Zdecydowanie jeden z trademarków wyjazdu, obok bucket’ów margarity, long island ice tea i innych drinków, które kazaliśmy sobie donosić na basen, plażę albo boisko do siatkówki. A wszystko, używając ulubionego sformułowania Tajlandczyków, „cheap, cheap!”.
10 batów dostaje się za 1 złotówkę. Jest to chyba najprostszy kurs wymiany, jaki można sobie wyobrazić. Mimo to, nie sprawdziłem tego kursu przed wyjazdem i przez cały czas męczyłem się z jakimiś przelicznikami na dolary singapurskie, amerykańskie albo kanadyjskie.
20 000 osób bawiło się na Full Moon Party, która była highlightem mojego pobytu w Tajlandii. To taka comiesięczna impreza przy pełni księżyca, na plaży, często przeciągająca się do kilku dni. Najważniejsze wydarzenia:
19.30 – kolacja i przygotowania. Strój: board shorts i koszulka, której będzie najmniej szkoda. W tym momencie pojawił się mój najlepszy pomysł w trakcie całego wyjazdu – zapakować mój dowód osobisty i pieniądze do plastikowej torebki (przy okazji, najgorszy pomysł wyjazdu to wzięcie ze sobą laptopa, na którym miałem ‘pracować’, a nie otworzyłem go ani razu, tylko woziłem po całej Tajlandii).
20.00 – predrink at the Big House. Niby wszystko fajnie, ale trochę nerwowo – w końcu idziemy na nieprzewidywalną imprezę gdzieś w Tajlandii, a na promie na Koh Phangan widziałem zbieraninę najdziwniejszych ludzi na świecie. Na wszelki wypadek piszemy sobie markerem na ramieniu adres naszego hotelu, żeby było wiadomo, gdzie nas odwieźć (napis i tak zszedł po godzinie imprezy).
21.30 – wsiadamy do busa na imprezę. Nastroje bojowe, śpiewamy „Living on a prayer”.
22.10 – zdjęcie-klasyk. Szczególnie koszulka „Tonight I’m single”. Już na miejscu, tuż przed imprezą.

22.30 – impreza słynie z tego, że ludzie malują się farbami, które świecą w ciemności. W związku z tym Harrison każe sobie namalować gigantycznego smoka na ramieniu. Wprowadzamy Buddy System, czyli łączymy się w pary, które mają się siebie trzymać.
23.00 – 4.00 – poszczególne osoby kolejno się gubią i odnajdują, co jest sporym sukcesem w dwudziestotysięcznym tłumie. Steven kupuje okulary a’la Kanye, bezwładny Harrison zostaje pomalowany na 40% powierzchni ciała, Gael rozpoczyna zombie-dance, ale wszystko zostaje pod kontrolą.
4.30 – na parkiecie (tzn. na plaży) pojawia się gość w stroju Borata (tym zielonym, dość skąpym, wiecie o co chodzi)
6.20 – chwila konsternacji, gdy wschodzące słońce zaskakuje nas w samym środku imprezy
7.00 – przenosimy imprezę do morza. Powstaje film-klasyk (patrz: Fb) i kilka zdjęć, które idealnie oddają cały klimat.
8.30 – łapiemy busa z powrotem do domu, idziemy spać na 3 godziny i wstajemy znowu, bo na Koh Phangan nie ma co tracić czasu.
1,5 metra miał metalowy pręt, z którym goniło nas trzech Tajlandczyków przez pół wyspy Koh Phi Phi około 4 w nocy
0,5 litra – pojemność butelki z piwem, którą jeden z nich rzucił w naszą stronę i która rozcięła nogę jednemu z Amerykanów
3 policjantów przyglądało się przez 10 minut ze stoickim spokojem, jak tychże trzech Tajlandczyków nam grozi, aż jeden z nich w końcu zdecydował się zareagować
Pozostałe dni w skrócie: słońce, plaża, siatkówka, basen, morze, buckets, seafood, konkurs opalania, boks tajski (darmowy bucket za zwycięstwo dla Norwega), zachody słońca i snorkeling. Niekoniecznie w tej kolejności. Hands down, jeden z najlepszych tygodni w moim życiu.
60 zdjęciami chwalę się tutaj http://www.facebook.com/album.php?aid=64811&id=656414344&l=60ee5a7f5f
zdjęć jest dużo więcej, bo prawie każda z 14 osób miała aparat. wszyscy zainteresowani i z kontami na Fb – wiecie jak szukać. szczególnie polecam album z Full Moon Party
2 strony w Wordzie już zapisałem, więc póki co wystarczy. Wprawdzie opisałem tylko Tajlandię i to pobieżnie, a w Singapurze też się sporo działo, no ale nie to może następnym razem. Póki co idę na moje ostatnie zajęcia w Singapurze. Cztery prezentacje w ciągu tygodnia (plus egzamin, który miałem rano i impreza, którą miałem wczoraj wieczorem) trochę tłumaczą moje opóźnienia w blogowaniu.
sobota, 7 marca 2009
Recess week
4 dni spędziliśmy na Filipinach
739 razy starano się nas w międzyczasie oszukać
4.20 – o tej godzinie wydostaliśmy się z terminalu budżetowego lotniska w Manili. Pani w informacji turystycznej poradziła nam wzięcie taksówki do terminalu nr 1 ze względu na „dangers outside”. Trzeba przyznać, że miała rację.
6 pierwszych rzeczy, które nas spotkały w Manili i które sprawiły, że poczuliśmy się niezbyt pewnie
- pierwszy taksówkarz wziął ode mnie banknot 1000 i zniknął na 5 minut
- wypożyczalnie aut były zamknięte, ale ochroniarz zadzwonił do, prawdopodobnie, swojego stryjka i zaoferował nam jakiś samochód nie tylko po mocno wygórowanej cenie, ale jeszcze pod zastaw paszportu. A już wtedy wiedzieliśmy, że z paszportem na Filipinach rozstawać się nie wolno
- tłum (ale serio – tłum!) Filipińczyków o 5 rano przed lotniskiem. I nie wyglądali, jakby mieli gdzieś lecieć
- policjant, którego poprosiliśmy, żeby nas wpuścił do budynku lotniska, żebyśmy mogli pójść do kantoru, zapytał nas, jaką walutę chcemy wymienić. Jak usłyszał, że dolary, to oczy mu się zaświeciły i zaproponował, że sam nam je może wymienić
- pierwsze starcie z ruchem ulicznym, które wybiło nam z głowy wypożyczanie auta
- śpiący i niezbyt mówiący po angielsku pracownik naszego hostelu
5.00 – o tej godzinie w Manili robiło się jasno (sporo na wschód od Singapuru i bez różnicy czasu). Już wtedy na ulicach były kilometrowe korki, a chodniki zapełniły się ludźmi. Za to już o 18 robiło się ciemno, co miało duży wpływ na rytm dnia. Prawdziwe churros z czekoladą przy basenie na jednej z wysp w pełnym słońcu o 7.10 to niezapomniane przeżycie.
13 peso dostajemy za jedną złotówkę. Jest to jeden z najgorszych przeliczników, jaki można sobie wyobrazić. Nie tylko 13 to liczba pierwsza, ale też nie ma żadnych fajnych wielokrotności. Za te peso można np. pójść do KFC i zjeść tam obiad. Z ciekawości zajrzałem i zamiast frytek podają tam makaron i ryż, a wszystko serwują na prawdziwych talerzach.
7 spośród Was, drodzy Czytelnicy, zapewne właśnie wygooglowało ‘liczba pierwsza’, albo przynajmniej o tym pomyślało.
3 pasy ruchu w jedną stronę są najczęściej namalowane na alejach w Manili
6 kolumn samochodów porusza się tymiż alejami, siejąc chaos i zagładę
5 generalne uwagi dotyczące ruchu drogowego
- nie wiem, w jakich krajach już byliście, ale zapewniam, że NIGDY nie widzieliście czegoś choćby podobnego do ruchu ulicznego w Manili. Oglądaliście Transportera? Frank Martin w porównaniu do manilskich taksówkarzy jeździ jak stereotypowy polski kierowca w kapeluszu. Dam głowę, że taksówkarzy z Manili rekrutują do służb specjalnych.
- raz jak czekaliśmy na zielone światło na przejściu dla pieszych to jakiś policjant (ale taki na patrolu, a nie sterujący ruchem), wyszedł na środek drogi, zatrzymał jadące auta i pozwolił nam przejść na czerwonym
- światła uliczne zasadniczo nie funkcjonują, w szczególności te dla pieszych. Tzn. są zamontowane, ale nie działają. Widzieliśmy tam różne cuda, z których najfajniejsze było chyba przebieganie po ciemku przez 10-pasmową aleję albo przechodzenie skrzyżowania w 3 etapach: 1. na wysepkę między jezdniami 2. przez sam środek skrzyżowania na wysepkę po drugiej stronie 3. z wysepki na drugą stronę.
- w trakcie 4 przejazdów taksówką starano się nas oszukać 4 razy (2 razy nie włączono licznika, raz podano nam cenę 3x wyższą niż się należała za dany kurs i raz próbowano od nas wymusić więcej kasy za kurs na lotnisko, niż uzgodniliśmy wcześniej)
- taksówkarz nawet nie mrugnął, gdy minął znak STOP pędząc z 70 na godzinę
2 najlepsze hasła reklamowe z Filipin
- „Come here, come here! Pretty girls…..maybe” – naganiacz do jednego z manilskich klubów. Dodatkowy punkt za szczerość.
- „Pray! It works!” – znak przy autostradzie
15 lat – przypuszczalny wiek Filipinek kręcących się po różnych podejrzanych miejscach w Manili, do których oczywiście nie wchodziliśmy!
0.50 – o tej godzinie wylądowaliśmy w Singapurze. No i jasne, że poszliśmy na imprezę.
46 zdjęć można obejrzeć tutaj http://www.facebook.com/album.php?aid=62915&id=656414344&l=a75a8
1 słowo najlepiej podsumowałoby naszą filipińską wyprawę, ale ze względu na to, że mogą mnie czytać nieletni, to go tutaj nie przytoczę
a z nowości Singapurskich:
3 spotkania grupowe z Chińczykami umówiłem na tę samą godzinę w sobotę. Jedni zapewne nazwą to złym planowaniem, inni wręcz przeciwnie.
4 osoby pojawiły się na przeprowadzanej przez nas Focus group, która miała sprawdzić nastawienie Singapurczyków do marki H&M. Wobec tego sam musiałem poddać się badaniu i poudawać Chińczyka.
25 lat to nowy limit wieku w niektórych klubach w Singapurze. I to jest bariera, w przekroczeniu której nie pomoże nawet europejskie pochodzenie (if you know what I mean…)
5 – z tego piętra skoczył singapurski student po tym, jak dźgnął swojego profesora w trakcie zajęć na innej tutejszej uczelni (NTU)
94% dostałem na midtermie z Corporate Finance, pomimo tego, że w poprzedzającym go tygodniu wychodziłem wieczorami chyba z 5 razy. Wnioski, mam nadzieję, są oczywiste.
20 dolarów kosztuje wstęp do singapurskiego zoo. I chociaż zaprzyjaźniony ochroniarz z mojego osiedla powiedział nam „A zoo is a zoo, maaan”, to trzeba przyznać, że robi wrażenie.
25 minut zajęło jednemu z podróżnych wykłócanie się o jakieś przywileje dla Frequent flyers w Turkish Airlines. Potem kolejne 10 minut instruował obsługę, jak mają z-check-in’ować jego szczotkę do mopa. Tak, przysięgam, Turek przewoził z Singapuru mopa.
1 000 000 razy słyszałem tutaj o różnych moich zwyczajach i cechach „Yeah… but Maciek is Polish”
1 dzień dzieli mnie od wyjazdu na Phuket, Koh Samui, Koh Phangan i Koh Phi Phi. Oglądaliście „The Beach” z boskim Leo? To właśnie tam. Prawdopodobnie najlepsza wycieczka całego pobytu w Singapurze.
2 nerki posiadam po wyprawie na Filipiny. I to chyba mimo wszystko najlepsza wiadomość.
739 razy starano się nas w międzyczasie oszukać
4.20 – o tej godzinie wydostaliśmy się z terminalu budżetowego lotniska w Manili. Pani w informacji turystycznej poradziła nam wzięcie taksówki do terminalu nr 1 ze względu na „dangers outside”. Trzeba przyznać, że miała rację.
6 pierwszych rzeczy, które nas spotkały w Manili i które sprawiły, że poczuliśmy się niezbyt pewnie
- pierwszy taksówkarz wziął ode mnie banknot 1000 i zniknął na 5 minut
- wypożyczalnie aut były zamknięte, ale ochroniarz zadzwonił do, prawdopodobnie, swojego stryjka i zaoferował nam jakiś samochód nie tylko po mocno wygórowanej cenie, ale jeszcze pod zastaw paszportu. A już wtedy wiedzieliśmy, że z paszportem na Filipinach rozstawać się nie wolno
- tłum (ale serio – tłum!) Filipińczyków o 5 rano przed lotniskiem. I nie wyglądali, jakby mieli gdzieś lecieć
- policjant, którego poprosiliśmy, żeby nas wpuścił do budynku lotniska, żebyśmy mogli pójść do kantoru, zapytał nas, jaką walutę chcemy wymienić. Jak usłyszał, że dolary, to oczy mu się zaświeciły i zaproponował, że sam nam je może wymienić
- pierwsze starcie z ruchem ulicznym, które wybiło nam z głowy wypożyczanie auta
- śpiący i niezbyt mówiący po angielsku pracownik naszego hostelu
5.00 – o tej godzinie w Manili robiło się jasno (sporo na wschód od Singapuru i bez różnicy czasu). Już wtedy na ulicach były kilometrowe korki, a chodniki zapełniły się ludźmi. Za to już o 18 robiło się ciemno, co miało duży wpływ na rytm dnia. Prawdziwe churros z czekoladą przy basenie na jednej z wysp w pełnym słońcu o 7.10 to niezapomniane przeżycie.
13 peso dostajemy za jedną złotówkę. Jest to jeden z najgorszych przeliczników, jaki można sobie wyobrazić. Nie tylko 13 to liczba pierwsza, ale też nie ma żadnych fajnych wielokrotności. Za te peso można np. pójść do KFC i zjeść tam obiad. Z ciekawości zajrzałem i zamiast frytek podają tam makaron i ryż, a wszystko serwują na prawdziwych talerzach.
7 spośród Was, drodzy Czytelnicy, zapewne właśnie wygooglowało ‘liczba pierwsza’, albo przynajmniej o tym pomyślało.
3 pasy ruchu w jedną stronę są najczęściej namalowane na alejach w Manili
6 kolumn samochodów porusza się tymiż alejami, siejąc chaos i zagładę
5 generalne uwagi dotyczące ruchu drogowego
- nie wiem, w jakich krajach już byliście, ale zapewniam, że NIGDY nie widzieliście czegoś choćby podobnego do ruchu ulicznego w Manili. Oglądaliście Transportera? Frank Martin w porównaniu do manilskich taksówkarzy jeździ jak stereotypowy polski kierowca w kapeluszu. Dam głowę, że taksówkarzy z Manili rekrutują do służb specjalnych.
- raz jak czekaliśmy na zielone światło na przejściu dla pieszych to jakiś policjant (ale taki na patrolu, a nie sterujący ruchem), wyszedł na środek drogi, zatrzymał jadące auta i pozwolił nam przejść na czerwonym
- światła uliczne zasadniczo nie funkcjonują, w szczególności te dla pieszych. Tzn. są zamontowane, ale nie działają. Widzieliśmy tam różne cuda, z których najfajniejsze było chyba przebieganie po ciemku przez 10-pasmową aleję albo przechodzenie skrzyżowania w 3 etapach: 1. na wysepkę między jezdniami 2. przez sam środek skrzyżowania na wysepkę po drugiej stronie 3. z wysepki na drugą stronę.
- w trakcie 4 przejazdów taksówką starano się nas oszukać 4 razy (2 razy nie włączono licznika, raz podano nam cenę 3x wyższą niż się należała za dany kurs i raz próbowano od nas wymusić więcej kasy za kurs na lotnisko, niż uzgodniliśmy wcześniej)
- taksówkarz nawet nie mrugnął, gdy minął znak STOP pędząc z 70 na godzinę
2 najlepsze hasła reklamowe z Filipin
- „Come here, come here! Pretty girls…..maybe” – naganiacz do jednego z manilskich klubów. Dodatkowy punkt za szczerość.
- „Pray! It works!” – znak przy autostradzie
15 lat – przypuszczalny wiek Filipinek kręcących się po różnych podejrzanych miejscach w Manili, do których oczywiście nie wchodziliśmy!
0.50 – o tej godzinie wylądowaliśmy w Singapurze. No i jasne, że poszliśmy na imprezę.
46 zdjęć można obejrzeć tutaj http://www.facebook.com/album.php?aid=62915&id=656414344&l=a75a8
1 słowo najlepiej podsumowałoby naszą filipińską wyprawę, ale ze względu na to, że mogą mnie czytać nieletni, to go tutaj nie przytoczę
a z nowości Singapurskich:
3 spotkania grupowe z Chińczykami umówiłem na tę samą godzinę w sobotę. Jedni zapewne nazwą to złym planowaniem, inni wręcz przeciwnie.
4 osoby pojawiły się na przeprowadzanej przez nas Focus group, która miała sprawdzić nastawienie Singapurczyków do marki H&M. Wobec tego sam musiałem poddać się badaniu i poudawać Chińczyka.
25 lat to nowy limit wieku w niektórych klubach w Singapurze. I to jest bariera, w przekroczeniu której nie pomoże nawet europejskie pochodzenie (if you know what I mean…)
5 – z tego piętra skoczył singapurski student po tym, jak dźgnął swojego profesora w trakcie zajęć na innej tutejszej uczelni (NTU)
94% dostałem na midtermie z Corporate Finance, pomimo tego, że w poprzedzającym go tygodniu wychodziłem wieczorami chyba z 5 razy. Wnioski, mam nadzieję, są oczywiste.
20 dolarów kosztuje wstęp do singapurskiego zoo. I chociaż zaprzyjaźniony ochroniarz z mojego osiedla powiedział nam „A zoo is a zoo, maaan”, to trzeba przyznać, że robi wrażenie.
25 minut zajęło jednemu z podróżnych wykłócanie się o jakieś przywileje dla Frequent flyers w Turkish Airlines. Potem kolejne 10 minut instruował obsługę, jak mają z-check-in’ować jego szczotkę do mopa. Tak, przysięgam, Turek przewoził z Singapuru mopa.
1 000 000 razy słyszałem tutaj o różnych moich zwyczajach i cechach „Yeah… but Maciek is Polish”
1 dzień dzieli mnie od wyjazdu na Phuket, Koh Samui, Koh Phangan i Koh Phi Phi. Oglądaliście „The Beach” z boskim Leo? To właśnie tam. Prawdopodobnie najlepsza wycieczka całego pobytu w Singapurze.
2 nerki posiadam po wyprawie na Filipiny. I to chyba mimo wszystko najlepsza wiadomość.
wtorek, 24 lutego 2009
Back on Track!
12 dni minęło od mojej ostatniej notki
3 egzaminy połówkowe zdałem w międzyczasie. W ten sposób życie postanowiło mi przypomnieć, że przyjechałem tu na studia.
8 razy wychodziłem przez te 12 dni wieczorami (na imprezy, świętowanie Tłustego Czwartku itp.) i dlatego brakło mi czasu na pisanie notek
4 desery lodowe zjadłem z okazji Tłustego Czwartku. Pączków tu nie ma.
9 dni trwa mój Recess Week, który zaczął się w sobotę. Zajęć nie ma, wszyscy powyjeżdżali.
3 gości teraz mnie odwiedza, dwóch już jest, trzeci ląduje za 1,5 h (jeśli pilot Turkish Airlines trafi do Singapuru)
2 butelki Tyskiego prosto z Polski dostałem od gości, którzy jednocześnie potwierdzają beznadziejność tutejszego ulubionego piwa Tiger.
4 dni jedziemy spędzić na Filipinach
3 osoby pracujące dla Czerwonego Krzyża zostały porwane na Filipinach 4 tygodnie temu. Więcej napiszę po powrocie – wizyta na Filipinach zdecydowanie może pomóc podnieść jakość bloga.
2 miesiące mieszkamy już w naszym apartamencie, ale wciąż nie mamy podpisanej umowy najmu (to jedna z tych informacji, których nie przekazujcie moim rodzicom)
9.00 rano to godzina, o której zaczynają się tutaj wielkie imprezy, które są transmitowane na żywo z USA. Dlatego do śniadania obejrzałem już Golden Globes, Oscary, Superbowl i NBA All-Star Game. Zdecydowanie jedna z największych zalet Singapuru.
25% - o tyle umocnił się dolar singapurski względem złotówki, od kiedy tutaj przyjechałem. I oczywiście akurat wypada dzień płacenia czynszu.
25 osobom wyznał już miłość Carlos, od kiedy tutaj przyjechał. Bez względu na rasę, wygląd czy płeć. Kosmopolita!
5 klubów/pubów/barów odwiedziliśmy podczas Bus Pub Crawl Party, w trakcie której wozili nas dwunastoma pełnymi studentów autobusami po Singapurze.
5.35 – o tej godzinie zadzwonił do nas Carlos mówiąc, że nie wie, gdzie pojechał po imprezie i że chyba jest teraz w Malezji.
7 tygodni zajęło Adamowi zorientowanie się, że chodził do złej grupy na Business Processes. Oczywiście w międzyczasie narzekał, że dostaje maile od jakiegoś obcego profesora, z którym nie ma żadnych zajęć.
10/10 punktów na Unintentional Comedy Scale zdobyłaby klasyczna scena poznawania Chińczyków. Przykładowy dialog:
- Hi, my name is Maciek, nice to meet you.
- Hello, my name is Kwan Pei Yee Lin but you can call me Jack.
3 egzaminy połówkowe zdałem w międzyczasie. W ten sposób życie postanowiło mi przypomnieć, że przyjechałem tu na studia.
8 razy wychodziłem przez te 12 dni wieczorami (na imprezy, świętowanie Tłustego Czwartku itp.) i dlatego brakło mi czasu na pisanie notek
4 desery lodowe zjadłem z okazji Tłustego Czwartku. Pączków tu nie ma.
9 dni trwa mój Recess Week, który zaczął się w sobotę. Zajęć nie ma, wszyscy powyjeżdżali.
3 gości teraz mnie odwiedza, dwóch już jest, trzeci ląduje za 1,5 h (jeśli pilot Turkish Airlines trafi do Singapuru)
2 butelki Tyskiego prosto z Polski dostałem od gości, którzy jednocześnie potwierdzają beznadziejność tutejszego ulubionego piwa Tiger.
4 dni jedziemy spędzić na Filipinach
3 osoby pracujące dla Czerwonego Krzyża zostały porwane na Filipinach 4 tygodnie temu. Więcej napiszę po powrocie – wizyta na Filipinach zdecydowanie może pomóc podnieść jakość bloga.
2 miesiące mieszkamy już w naszym apartamencie, ale wciąż nie mamy podpisanej umowy najmu (to jedna z tych informacji, których nie przekazujcie moim rodzicom)
9.00 rano to godzina, o której zaczynają się tutaj wielkie imprezy, które są transmitowane na żywo z USA. Dlatego do śniadania obejrzałem już Golden Globes, Oscary, Superbowl i NBA All-Star Game. Zdecydowanie jedna z największych zalet Singapuru.
25% - o tyle umocnił się dolar singapurski względem złotówki, od kiedy tutaj przyjechałem. I oczywiście akurat wypada dzień płacenia czynszu.
25 osobom wyznał już miłość Carlos, od kiedy tutaj przyjechał. Bez względu na rasę, wygląd czy płeć. Kosmopolita!
5 klubów/pubów/barów odwiedziliśmy podczas Bus Pub Crawl Party, w trakcie której wozili nas dwunastoma pełnymi studentów autobusami po Singapurze.
5.35 – o tej godzinie zadzwonił do nas Carlos mówiąc, że nie wie, gdzie pojechał po imprezie i że chyba jest teraz w Malezji.
7 tygodni zajęło Adamowi zorientowanie się, że chodził do złej grupy na Business Processes. Oczywiście w międzyczasie narzekał, że dostaje maile od jakiegoś obcego profesora, z którym nie ma żadnych zajęć.
10/10 punktów na Unintentional Comedy Scale zdobyłaby klasyczna scena poznawania Chińczyków. Przykładowy dialog:
- Hi, my name is Maciek, nice to meet you.
- Hello, my name is Kwan Pei Yee Lin but you can call me Jack.
czwartek, 12 lutego 2009
2009 - Year of the Ox
15 dni trwają tutaj obchody Chińskiego Nowego Roku, więc zakończyły się dopiero niedawno. Udało mi się zaliczyć obiad u prawdziwych Singapurczyków (rodzina Joyce), zjeść sporo tutejszych dań, obejrzeć paradę, dostać 2 dolary (taka tradycje) i wręczyć 2 pomarańcze gospodarzom wspomnianego obiadu (symbol prosperity, a wręczać trzeba koniecznie dwie!)
14 ostatnich dni spędziłem w Singapurze. To mój rekord jak do tej pory.
101 – sygnatura przedmiotu, który realizuje jeden z Amerykanów (Management Communication). Na tym przedmiocie Amerykanin uczy się, wraz z pierwszorocznymi Chińczykami, jak pisać nieformalne listy po angielsku i jak się sprawnie komunikować w tym języku. Za pierwszy test dostał A!
27-23 dla Steelers to wynik Superbowl 2009, który oglądaliśmy na żywo w amerykańskim barze (amerykańskość baru polegała na tym, że podawano duże porcje tłustego i niezdrowego jedzenia i były nieograniczone dolewki Pepsi) w centrum Singapuru. Trzeba było wstać o 6.20, ale to i tak lepsze niż zarywanie nocy do 5 rano w Polsce.
$20 kary płaci się za jazdę bez biletu (bilet kosztuje koło $1,20). W dodatku przez ponad miesiąc ani razu nie widziałem kontroli… A z ciekawostek to oni tutaj mają specjalne automaty właśnie do płacenia kar (wyglądają jak bankomaty). Ciekawe, jak one funkcjonują i kto tam płaci kary, skoro nie ma kontroli? Może społeczeństwo jest tak uczciwe, że każdy po jeździe na gapę sam z siebie płaci karę. Druga ciekawostka: w metrze są podwójne drzwi, tzn. jedne to drzwi do wagonu, a drugie są zamontowane na stałe na peronach i odgradzają perony od torów. No i oczywiście są upychacze w białych rękawiczkach.
6 chłopaków mieszka w moim apartamencie i dopiero niedawno zdałem sobie na dobre sprawę z tego, co to oznacza. Wiadomo, że jako męski skład mamy obniżone standardy czystości, więc jak nie ma gdzie zrobić przedimprezowej rozgrzewki, to wszyscy bez większych skrupułów zwalają się do nas.
1 jak Formuła 1, a konkretnie GP Malezji na początku kwietnia w KL. Cena biletu na jedną z lepszych trybun to prawie 500 zł. Ale akurat ta trybuna jest objęta zniżką studencką i za dobre miejsca przez 3 dni płacimy 90 zł. Jeśli ktoś ma dojście do Roberta Kubicy i może mnie wkręcić na afterparty, to byłbym wdzięczny.
3 kluby tworzą jeden z bardziej znanych singapurskich lokali – Zouk. I to są faktycznie oddzielne kluby, a nie tylko sale z inną muzyką. Wczoraj poszliśmy na Mambo Jambo Night i oczywiście nie obyło się bez zaskoczeń. Muzyka nie miała dużo wspólnego z prawdziwym kubańskim mango, bo leciała osobliwa mieszanka kawałków z lat 70, 80 i 90 (z Village People, Westlife, Backstreet Boys i Chumbawambą na czele). Ale to jeszcze nic, bo okazało się, że tutejsza społeczność ma swoją routine do każdej piosenki (i to bardziej skomplikowaną niż podnoszenie rąk do „get your hands up!”). Przynajmniej parenaście osób stało na podwyższeniach i np. układało ręce w znak serca gdy pojawiało się słowo „heart” albo „love”.
Tak naprawdę mieli gest dla każdej linijki każdej piosenki. Nie wierzycie? To znalazłem na Wikipedii (która jest jednym z trzech głównych źródeł mojej wiedzy obok Googla i mojej mamy):
Belinda Carlisle's Summer Rain
Step #1 Chorus: 'Oh my love, it's you...' Your move: Bring both hands together to form a 'heart' over your left bosom, then use your right hand to point at 'you'.
Step #2 Chorus: 'that I dream of...' Your move: Bring your right hand up and point to your right temple.
itd. Następnym razem nagram film.
$3,043,300 zarabia rocznie każdy minister w rządzie singapurskim. To około 7 mln. złotych i 5 razy więcej niż nasz człowiek w Białym Domu. Wiecie, tanie państwo…
14 ostatnich dni spędziłem w Singapurze. To mój rekord jak do tej pory.
101 – sygnatura przedmiotu, który realizuje jeden z Amerykanów (Management Communication). Na tym przedmiocie Amerykanin uczy się, wraz z pierwszorocznymi Chińczykami, jak pisać nieformalne listy po angielsku i jak się sprawnie komunikować w tym języku. Za pierwszy test dostał A!
27-23 dla Steelers to wynik Superbowl 2009, który oglądaliśmy na żywo w amerykańskim barze (amerykańskość baru polegała na tym, że podawano duże porcje tłustego i niezdrowego jedzenia i były nieograniczone dolewki Pepsi) w centrum Singapuru. Trzeba było wstać o 6.20, ale to i tak lepsze niż zarywanie nocy do 5 rano w Polsce.
$20 kary płaci się za jazdę bez biletu (bilet kosztuje koło $1,20). W dodatku przez ponad miesiąc ani razu nie widziałem kontroli… A z ciekawostek to oni tutaj mają specjalne automaty właśnie do płacenia kar (wyglądają jak bankomaty). Ciekawe, jak one funkcjonują i kto tam płaci kary, skoro nie ma kontroli? Może społeczeństwo jest tak uczciwe, że każdy po jeździe na gapę sam z siebie płaci karę. Druga ciekawostka: w metrze są podwójne drzwi, tzn. jedne to drzwi do wagonu, a drugie są zamontowane na stałe na peronach i odgradzają perony od torów. No i oczywiście są upychacze w białych rękawiczkach.
6 chłopaków mieszka w moim apartamencie i dopiero niedawno zdałem sobie na dobre sprawę z tego, co to oznacza. Wiadomo, że jako męski skład mamy obniżone standardy czystości, więc jak nie ma gdzie zrobić przedimprezowej rozgrzewki, to wszyscy bez większych skrupułów zwalają się do nas.
1 jak Formuła 1, a konkretnie GP Malezji na początku kwietnia w KL. Cena biletu na jedną z lepszych trybun to prawie 500 zł. Ale akurat ta trybuna jest objęta zniżką studencką i za dobre miejsca przez 3 dni płacimy 90 zł. Jeśli ktoś ma dojście do Roberta Kubicy i może mnie wkręcić na afterparty, to byłbym wdzięczny.
3 kluby tworzą jeden z bardziej znanych singapurskich lokali – Zouk. I to są faktycznie oddzielne kluby, a nie tylko sale z inną muzyką. Wczoraj poszliśmy na Mambo Jambo Night i oczywiście nie obyło się bez zaskoczeń. Muzyka nie miała dużo wspólnego z prawdziwym kubańskim mango, bo leciała osobliwa mieszanka kawałków z lat 70, 80 i 90 (z Village People, Westlife, Backstreet Boys i Chumbawambą na czele). Ale to jeszcze nic, bo okazało się, że tutejsza społeczność ma swoją routine do każdej piosenki (i to bardziej skomplikowaną niż podnoszenie rąk do „get your hands up!”). Przynajmniej parenaście osób stało na podwyższeniach i np. układało ręce w znak serca gdy pojawiało się słowo „heart” albo „love”.
Tak naprawdę mieli gest dla każdej linijki każdej piosenki. Nie wierzycie? To znalazłem na Wikipedii (która jest jednym z trzech głównych źródeł mojej wiedzy obok Googla i mojej mamy):
Belinda Carlisle's Summer Rain
Step #1 Chorus: 'Oh my love, it's you...' Your move: Bring both hands together to form a 'heart' over your left bosom, then use your right hand to point at 'you'.
Step #2 Chorus: 'that I dream of...' Your move: Bring your right hand up and point to your right temple.
itd. Następnym razem nagram film.
$3,043,300 zarabia rocznie każdy minister w rządzie singapurskim. To około 7 mln. złotych i 5 razy więcej niż nasz człowiek w Białym Domu. Wiecie, tanie państwo…
piątek, 6 lutego 2009
Mythbuster...... not!
3 godziny trwają średnio spotkania z Chińczykami w sprawie projektów na zajęcia. Na palcach jednej ręki można policzyć konkrety, które tam padają. Nie wierzyłem nigdy, że Chińczycy pracują tak nieefektywnie – popatrzcie na wieżowce w HK, KL, Singapurze albo wiecznie dwucyfrowe tempo wzrostu PKB Chin. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego niby ludzie, którzy stworzyli to wszystko, mieliby być niezdolni do sprawnej pracy. Po paru projektach stwierdzam, że to prawda (to w ogóle niezły materiał na teorię spiskową – no bo ktoś musiał te wieżowce za tych Chińczyków zaprojektować. Jeśli zrobili to sami, to plany musiały powstać jeszcze w latach 40.). Trudno w zasadzie opisać, co jest nie tak w work ethic Chińczyków. Trochę nie rozumieją poleceń, trochę gadają od rzeczy, trochę nie potrafią znajdować informacji – sam nie wiem. Ale nie będę tutaj prezentował wszystkich moich opinii o Chińczykach, bo jeszcze mi Google zamknie bloga.
3 rzeczy z Bali, za którymi NIE tęsknię:
- zaśmiecona do nieprzytomności plaża i przede wszystkim woda. Nie można zrobić dwóch kroków w wodzie, żeby nie mieć jakiegoś papierka, torebki albo etykiety przyklejonej do nogi.
- setki ludzi nachalnie oferujących swoje usługi. Na plaży królują masażyści i sprzedawcy bransoletek, naszyjników, obrazków oraz strzał do łuku (!?!). W mieście natomiast wszędzie słychać „transport, transport”, „want a bike?” albo „cheap taxi”. 3 razy oferowano nam transport, chociaż właśnie wchodziliśmy już DO naszego hotelu. Co oni chcieli? Zanieść nas do pokoju?
- the Taser Guy, czyli gość, który stał przy jednej z wąskich uliczek i regularnie bawił się taserem, gdy turyści przechodzili obok niego. „Bawił się” czyli celował nim w ludzi i go włączał. Wyglądał na nieobliczalnego, więc chodziliśmy drugą stroną ulicy. W dodatku stał tam bez przerwy. Serio - 24/7. Niczego nie sprzedawał, więc jedyne, co mi przyszło do głowy, to to, że on stoi po jednej stronie ulicy i w ten sposób nagania klientów sklepom po drugiej stronie.
3 boki ma trójkąt (najczęściej). A najdziwniejszy trójkąt, w jaki jestem teraz wplątany (nie licząc tego z jednym z moich najbliższych znajomych i jego przerośniętym ego), składa się ze mnie, Polaka studiującego we Francji i rodowitego Francuza. Prywatnie, z Polakiem gadam po polsku, on z Francuzem po francusku, a ja z Francuzem po angielsku. Jak poszliśmy razem na lunch to oczywiście gładko przerzuciliśmy się na angielski, ale jednak jakoś dziwnie.
3 singapurskie przysmaki
- Mega McSpicy, czyli bułka, 2 naprawdę spore kawałki osssstrego kurczaka, trochę sałaty i jakiś sos. Innymi słowy – wymarzone junk food na godzinę 3.45 (od 4.00 serwują menu śniadaniowe). 6$
- McFlurry z Oreo’s. Nie trzeba mówić nic więcej. 2$
- Black Pepper Beef – cieniutko pokrojony, dobrze przyprawiony i serwowany na gorącej patelni, która skwierczy jeszcze przez kilka minut na stole. 5$
5 dni trwa teraz mój każdy weekend, bo zajęcia mam tylko we wtorki i środy
16 dni zostało do ferii i zarazem do pierwszych oficjalnych odwiedzin z Polski. Cel: Filipiny.
3 rzeczy z Bali, za którymi NIE tęsknię:
- zaśmiecona do nieprzytomności plaża i przede wszystkim woda. Nie można zrobić dwóch kroków w wodzie, żeby nie mieć jakiegoś papierka, torebki albo etykiety przyklejonej do nogi.
- setki ludzi nachalnie oferujących swoje usługi. Na plaży królują masażyści i sprzedawcy bransoletek, naszyjników, obrazków oraz strzał do łuku (!?!). W mieście natomiast wszędzie słychać „transport, transport”, „want a bike?” albo „cheap taxi”. 3 razy oferowano nam transport, chociaż właśnie wchodziliśmy już DO naszego hotelu. Co oni chcieli? Zanieść nas do pokoju?
- the Taser Guy, czyli gość, który stał przy jednej z wąskich uliczek i regularnie bawił się taserem, gdy turyści przechodzili obok niego. „Bawił się” czyli celował nim w ludzi i go włączał. Wyglądał na nieobliczalnego, więc chodziliśmy drugą stroną ulicy. W dodatku stał tam bez przerwy. Serio - 24/7. Niczego nie sprzedawał, więc jedyne, co mi przyszło do głowy, to to, że on stoi po jednej stronie ulicy i w ten sposób nagania klientów sklepom po drugiej stronie.
3 boki ma trójkąt (najczęściej). A najdziwniejszy trójkąt, w jaki jestem teraz wplątany (nie licząc tego z jednym z moich najbliższych znajomych i jego przerośniętym ego), składa się ze mnie, Polaka studiującego we Francji i rodowitego Francuza. Prywatnie, z Polakiem gadam po polsku, on z Francuzem po francusku, a ja z Francuzem po angielsku. Jak poszliśmy razem na lunch to oczywiście gładko przerzuciliśmy się na angielski, ale jednak jakoś dziwnie.
3 singapurskie przysmaki
- Mega McSpicy, czyli bułka, 2 naprawdę spore kawałki osssstrego kurczaka, trochę sałaty i jakiś sos. Innymi słowy – wymarzone junk food na godzinę 3.45 (od 4.00 serwują menu śniadaniowe). 6$
- McFlurry z Oreo’s. Nie trzeba mówić nic więcej. 2$
- Black Pepper Beef – cieniutko pokrojony, dobrze przyprawiony i serwowany na gorącej patelni, która skwierczy jeszcze przez kilka minut na stole. 5$
5 dni trwa teraz mój każdy weekend, bo zajęcia mam tylko we wtorki i środy
16 dni zostało do ferii i zarazem do pierwszych oficjalnych odwiedzin z Polski. Cel: Filipiny.
piątek, 30 stycznia 2009
Bali - tam i z powrotem
46 świeżych fotek jest tutaj
http://www.facebook.com/p.php?i=656414344&k=45A3P55SP5ZMZJBEWJWXP
4 kontynenty czytają mojego bloga! W lutym powinienem dotrzeć do Ameryki Pd. Wszystkich wybierających się do Afryki zachęcam do zalogowania się stamtąd. Niech to będzie blog globalny!
14 zł. kosztował taki obiad: spora bruschetta, wyborny stek w sosie z czarnego pieprzu z frytkami, wielka porcja banana split, woda i ręcznie wyciskany sok owocowy. Bali jest odpowiedzią na wszystkie problemy żywieniowe w Singapurze.
1200 osób zginęło w ostatnim wybuchu wulkanu na Bali. Jak to podsumował nasz kierowca „Volcano booooom. Lava everywhere. 1200 people – hahahah! Barbeque!”
20 żon miewali podobno Balijczycy zanim nie wprowadzono tutaj monogamii. I tu kolejna perełka od naszego kierowcy „one wife? boooring”
50 Australijczyków już o 19 szczelnie wypełniło hotelowy basen z barem z okazji Aussie Day
15 nagich chłopców kąpało się w rzece na trasie naszego raftingu; bezzębny tubylec, który płynął z nami, nazywał ich monkey people
4 metry miał taki miniwodospad na trasie raftingu. Inni nie popłynęli, ale my byliśmy twardzi.
8 razy podczas krótkiego wieczornego spaceru zaoferowano nam masaż (tutaj przykładowa konwersacja „-Where do you come from? -USA and Polandia. -You’re handsome! -Yeah, we get that a lot” )
3 razy podczas tego samego spaceru zaproponowano nam narkotyki. Dwa spostrzeżenia:
- marihuana jest tutaj surowo zakazana, ale na ulicach mnóstwo osób ją oferuje. Podobno cały proceder polega na tym, że gdy handlarz sprzedaje towar turyście, to już 20 metrów dalej czeka policja i zgarnia klienta.
- niektóre z mocniejszych rzeczy (X, speed, ‘shrooms) są tutaj najwyraźniej dozwolone. Tzn. są restauracje, które podają potrawy z „magicznych grzybków”.
2 razy grożono już mojemu współlokatorowi śmiercią. Ostatni raz był szczególnie interesujący, bo kolega rozmawiał w klubie z dziewczyną, a ona w drugiej minucie rozmowy wypaliła, że „czasami prosi kolegów, żeby kogoś dla niej zabili”.
4 – tyle razy zapytałem kelnera, czy Ayam (kurczak) jest boneless. Tyle samo razy kelner zapewnił mnie, że tak właśnie jest. I tyleż kawałków kurczaka z kością podano mi na talerzu. Wszystko dlatego, że tutaj kurczaka przygotowuje się w trochę inny sposób. Najpierw go jakby suszą, a potem po prostu ćwiartują i wrzucają do sosu, bez zabawy w filety, nóżki itd.
50 000 rupii kosztował nas bilet na jakieś dziwne przedstawienie z tańcem, kostiumami i dużą ilością krzyków w bardzo obcych językach. Z Amerykanami zgodnie stwierdziliśmy, że kultura masowa rządzi.
11 pięter miały terasy, na których uprawia się tutaj ryż. Uprawa ryżu to chyba ostatni temat, który jeszcze pamiętam z matury z geografii.
16 sklepów Quiksilvera naliczyłem w naszej dość małej turystycznej miejscowości o nazwie Kuta. Tak to jest, jak jest się mekką surferów.
25 osób zginęło w ostatniej katastrofie samolotu, za która odpowiada nasza linia Tigerair. Bilety były bardzo tanie, ale Tigerair jest na czarnej liście linii lotniczych oraz ma zakaz korzystania z przestrzeni powietrznej UE i USA.
119 – w tylu krajach można zjeść BigMaca albo podwójnego Cheeseburgera. Ale w Indonezji nie dostanie się do niego frytek, tylko ryż. Właśnie tak – ryż!
7 – z tylu dań składał się obiad w Ritzu, na który zaprosili nas rodzice Harrisona. Dania typowo chińskie, jedzenie tylko pałeczkami. Nie muszę mówić, że był to póki co najlepszy obiad w Singapurze (nie licząc niezliczonych Subway’ów)
2,5 litra miała na oko gigantyczna butelka Belvedere, która stała w viproomie na wczorajszej imprezie. Wejść tam nie jest trudno – Europejczykowi wystarczy klarowne spojrzenie i pewny krok. A wejść warto – wczoraj w środku mieliśmy za darmo Don Perignon, rzeczoną Belve i Heinekena.
220 km. autostrady powstanie między Strykowem a Pyrzowicami, dzięki umowie podpisanej w zeszłym tygodniu przez GDDKiA. Tak tylko mówię :-)
5 osób złożyło mi życzenia imieninowe. Nic osobistego, wiecie…
2 koguty (jeden – niepokonany od wielu walk i drugi – wyraźnie przerażony na myśl o walce) z nożami przywiązanymi do nóg walczyły ze sobą tuż koło plaży na Bali. Wygrał underdog, a raczej (uwaga, nadchodzi wielki suchar) undercock.
8 czytelników straciłem po powyższym żarcie.
http://www.facebook.com/p.php?i=656414344&k=45A3P55SP5ZMZJBEWJWXP
4 kontynenty czytają mojego bloga! W lutym powinienem dotrzeć do Ameryki Pd. Wszystkich wybierających się do Afryki zachęcam do zalogowania się stamtąd. Niech to będzie blog globalny!
14 zł. kosztował taki obiad: spora bruschetta, wyborny stek w sosie z czarnego pieprzu z frytkami, wielka porcja banana split, woda i ręcznie wyciskany sok owocowy. Bali jest odpowiedzią na wszystkie problemy żywieniowe w Singapurze.
1200 osób zginęło w ostatnim wybuchu wulkanu na Bali. Jak to podsumował nasz kierowca „Volcano booooom. Lava everywhere. 1200 people – hahahah! Barbeque!”
20 żon miewali podobno Balijczycy zanim nie wprowadzono tutaj monogamii. I tu kolejna perełka od naszego kierowcy „one wife? boooring”
50 Australijczyków już o 19 szczelnie wypełniło hotelowy basen z barem z okazji Aussie Day
15 nagich chłopców kąpało się w rzece na trasie naszego raftingu; bezzębny tubylec, który płynął z nami, nazywał ich monkey people
4 metry miał taki miniwodospad na trasie raftingu. Inni nie popłynęli, ale my byliśmy twardzi.
8 razy podczas krótkiego wieczornego spaceru zaoferowano nam masaż (tutaj przykładowa konwersacja „-Where do you come from? -USA and Polandia. -You’re handsome! -Yeah, we get that a lot” )
3 razy podczas tego samego spaceru zaproponowano nam narkotyki. Dwa spostrzeżenia:
- marihuana jest tutaj surowo zakazana, ale na ulicach mnóstwo osób ją oferuje. Podobno cały proceder polega na tym, że gdy handlarz sprzedaje towar turyście, to już 20 metrów dalej czeka policja i zgarnia klienta.
- niektóre z mocniejszych rzeczy (X, speed, ‘shrooms) są tutaj najwyraźniej dozwolone. Tzn. są restauracje, które podają potrawy z „magicznych grzybków”.
2 razy grożono już mojemu współlokatorowi śmiercią. Ostatni raz był szczególnie interesujący, bo kolega rozmawiał w klubie z dziewczyną, a ona w drugiej minucie rozmowy wypaliła, że „czasami prosi kolegów, żeby kogoś dla niej zabili”.
4 – tyle razy zapytałem kelnera, czy Ayam (kurczak) jest boneless. Tyle samo razy kelner zapewnił mnie, że tak właśnie jest. I tyleż kawałków kurczaka z kością podano mi na talerzu. Wszystko dlatego, że tutaj kurczaka przygotowuje się w trochę inny sposób. Najpierw go jakby suszą, a potem po prostu ćwiartują i wrzucają do sosu, bez zabawy w filety, nóżki itd.
50 000 rupii kosztował nas bilet na jakieś dziwne przedstawienie z tańcem, kostiumami i dużą ilością krzyków w bardzo obcych językach. Z Amerykanami zgodnie stwierdziliśmy, że kultura masowa rządzi.
11 pięter miały terasy, na których uprawia się tutaj ryż. Uprawa ryżu to chyba ostatni temat, który jeszcze pamiętam z matury z geografii.
16 sklepów Quiksilvera naliczyłem w naszej dość małej turystycznej miejscowości o nazwie Kuta. Tak to jest, jak jest się mekką surferów.
25 osób zginęło w ostatniej katastrofie samolotu, za która odpowiada nasza linia Tigerair. Bilety były bardzo tanie, ale Tigerair jest na czarnej liście linii lotniczych oraz ma zakaz korzystania z przestrzeni powietrznej UE i USA.
119 – w tylu krajach można zjeść BigMaca albo podwójnego Cheeseburgera. Ale w Indonezji nie dostanie się do niego frytek, tylko ryż. Właśnie tak – ryż!
7 – z tylu dań składał się obiad w Ritzu, na który zaprosili nas rodzice Harrisona. Dania typowo chińskie, jedzenie tylko pałeczkami. Nie muszę mówić, że był to póki co najlepszy obiad w Singapurze (nie licząc niezliczonych Subway’ów)
2,5 litra miała na oko gigantyczna butelka Belvedere, która stała w viproomie na wczorajszej imprezie. Wejść tam nie jest trudno – Europejczykowi wystarczy klarowne spojrzenie i pewny krok. A wejść warto – wczoraj w środku mieliśmy za darmo Don Perignon, rzeczoną Belve i Heinekena.
220 km. autostrady powstanie między Strykowem a Pyrzowicami, dzięki umowie podpisanej w zeszłym tygodniu przez GDDKiA. Tak tylko mówię :-)
5 osób złożyło mi życzenia imieninowe. Nic osobistego, wiecie…
2 koguty (jeden – niepokonany od wielu walk i drugi – wyraźnie przerażony na myśl o walce) z nożami przywiązanymi do nóg walczyły ze sobą tuż koło plaży na Bali. Wygrał underdog, a raczej (uwaga, nadchodzi wielki suchar) undercock.
8 czytelników straciłem po powyższym żarcie.
piątek, 23 stycznia 2009
Bali Journal
42 ostatnie godziny streszczam w tej notce. Mało spałem, więc notka może być nieco nieskładna. Najpierw jednak niezbędne wprowadzenie.
19.01.2009 (poniedziałek)
AmericanBoy1 i AmericanBoy2 informują mnie, że chcą jechać na Bali. Następny poniedziałek i wtorek to Chiński Nowy Rok, więc mamy wolne na uczelni, a mieście się nic nie dzieje, bo te dni spędza się z bliską rodziną.
Bilety kosztują 1100 zł. Trochę za drogo jak dla mnie.
20.01.2009 (wtorek)
AB1 i AB2 znajdują bilety za 400 zł. Praktycznie darmo. Kupujemy.
Haczyk polega na tym, że mamy loty o pogańskich godzinach, ale to nam nie przeszkadza. Jedynym problemem pozostają środowe zajęcia na uczelni, które mam razem z AB1 (tutaj obecność jest naprawdę egzekwowana).
21.01.2009 (środa)
6.20 – wstaję
18.30 – wykładowca oznajmia, że przyszłotygodniowe zajęcia są odwołane. Wymieniamy znaczące spojrzenie z AB1, które mówi mniej więcej „Nie wierzę, że mamy takie szczęście!”
Zgodnie uznajemy to za dobry omen. Od tego momentu liczymy 42 godziny streszczane w tej notce.
19.45 – kończę z AB1 (jest w ¼ Włochem) moją pierwszą pizzę w Singapurze. Prawdziwa włoska knajpa tuż koło naszego domu. Pizza 5 serów – droga, ale składniki prosto z Włoch. Raz na miesiąc mogę sobie pozwolić. AB1 jest zachwycony naszą tradycją świętowania imienin (btw, 30.01 – Macieja, Martyny, Teofila)
22.30 – jestem spakowany (dziewczyny tydzień temu stwierdziły, że spakują się pomiędzy imprezą a wylotem i zapomniały nawet szczoteczek do zębów) i wychodzimy na pre-game party do Diego
22.01.2009 (czwartek)
0.30 – impreza przenosi się do klubu. AB2 i dwójka współlokatorów uciekają spać do domu. AB1 idzie do klubu, więc oczywiście idę z nim, choćby żeby dopilnować, że nie przegapimy samolotu. Carlos, rzecz jasna, idzie z nami.
2.50 – klub zapala światło i wyprasza gości (jak zwykle). AB1 rozmawia z CanadianGirl.
2.55 – AB1 rozmawia z CG i odmawia wyjścia z klubu (przypominam, impreza się skończyła)
3.05 – AB1 ignoruje argument o samolocie, który mamy za 3 godziny
3.15 – udaje mi się przepchnąć AB1 i CG bliżej wyjścia
3.20 – jesteśmy na zewnątrz
3.22 – łapię taryfę
3.23 – Carlos odmawia wejścia do taksówki, ale zmienia zdanie, mówi, że mnie kocha i wsiada
3.25 – AB1 i CG kończą rozmowę, ale AB1 odmawia wejścia do taksówki, bo wydaje mu się, że ja z nim nie jadę
3.28 – Carlos grozi taksówkarzowi
3.40 – jesteśmy w domu. AB1 zasypia obok AB2. Ja sprawdzam wyniki rekrutacji na wymianę zagraniczną za rok (wygląda na to, że we wrześniu jadę do Szwajcarii, więc zapraszam na narty. I obiecuję – bloga nie będzie)
3.50 – 4.10 – desperackie próby budzenia AB1 i AB2
4.20 – wychodzimy z domu i mijamy Carlosa, który właśnie się odnalazł
4.44 – taksówkarz ma wyraźnie dosyć monologu AB1
5.40 – jemy śniadanie w Burger Kingu i przez to ledwo zdążamy na Last Call
10.30 – jesteśmy na Bali. Nasz hotel w liczbach:
30 zł. za noc
2 baseny
2 przybasenowe bary (takie, że się siedzi w wodzie)
5 min. od plaży
19.00 – start imprezy All you can eat&drink (jedzenie za darmo 19-22, drinki 20-22)
19.50 – schodzimy na dół
20.00 – zamawiamy pierwszego drinka u Kelnera1
20.03 – zamawiamy drugiego drinka u Kelnera2
20.03 – zamawiamy trzeciego drinka u Kelnera1 (bez obaw, te drinki składały się głównie z soku, a fajnie było, jak ciągle nam coś przynosili)
itd.
21.00 – rozpoczyna się część rozrywkowa
21.10 – wątpliwej urody Azjatki prezentują taniec brzucha
21.20 – kulturyści wprawiają w zakłopotanie większość męskiej publiczności
21.30 – barman pokazuje, co potrafi. A trzeba przyznać, ze potrafi dużo!
21.40 – hit wieczoru! Pani o męskiej fizjonomii prosi jednego z gości na scenę i rozpoczyna swój show. Nie będę go dokładnie opisywał, ale gość był mało asertywny i pozwolił zdjąć sobie koszulę i spodnie oraz włożyć mikrofon w majtki. W tym momencie przeszła mi ochota na jedzenie. Najciekawsze jest to, że to wszystko działo się w hotelu, a przy stolikach siedziało mnóstwo dzieci itd.
22.00 – idziemy do pokoju
22.10 – AB1 i AB2 zasypiają
22.30 – ja też
23.01.2009 (piątek)
00.10 – budzimy się i odzyskujemy imprezowy nastrój
00.20 – każdy puszcza sobie krótką playlistę na ipodzie (moja: Gold digger, Nas is like i Roc boys)
00.50 – jesteśmy w klubie Bounty i poznajemy gwiazdę tutejszego karaoke (takiego na serio – ze sceną, gitarzystą i kapelą). Śpiewa nieźle, ale mówi, że z Indonezyjskiego Idola go wyrzucili
1.10 – GwiazdaKaraoke śpiewa „Don’t look back in anger” i pozdrawia nas imiennie ze sceny
1.30 – do naszego stolika podchodzi tutejszy kaowiec. „You come from Poland? Hahahah, you lost the Second World War!!!”
1.52 – AB1 mówi, że powinniśmy coś zaśpiewać. Odmawiam.
1.59 – kończymy bardzo mierne wykonanie „Under the bridge”. AB1 mówi, że byliśmy super, AB2 mówi, że byliśmy fatalni.
2.10 – pojawiają się groupies. Uciekamy do klubu piętro wyżej.
2.11 – wstęp kosztuje 40 000 rupii. Ale jesteśmy Europejczykami i Amerykanami, więc wchodzimy pewnym krokiem i nikt nas nie zatrzymuje
3.20 – idziemy z AB2 do domu
3.35 – wracamy do hotelu, idziemy na basen. Znak: „Pool closed”. Wchodzimy
3.40 – siedzimy w wodzie przy barze, jemy spaghetti i burgera i jest super. Poznajemy Amerykanina, który mieszka tu od 6 miesięcy i już nauczył się biegle języka
4.10 – wraca AB1. Mówi, że ktoś mu powiedział, że wszystkie Azjatki w klubach są „at work”
ok. 5.00 – idziemy spać
11.01 – jako pierwszy z naszej trójki zbiegam na śniadanie, które jest serwowane do 11. Udaje mi się wyszarpać paczkę tostów, trochę masła i dżem.
11.55 – przy śniadaniu oglądamy na żywo jak Orlando Magic pokonują Boston Celtics, a potem idziemy na pierwszą lekcję surfingu w moim życiu
12.20 – pierwsza fala i brak sukcesu. Nasz sufer nazywa mnie Dudek, bo tylko to nazwisko kojarzy z Polską.
12.22 – łapię drugą falę i jestem królem wszechświata. Koniec 42 h opisywanych w tej notce.
19.01.2009 (poniedziałek)
AmericanBoy1 i AmericanBoy2 informują mnie, że chcą jechać na Bali. Następny poniedziałek i wtorek to Chiński Nowy Rok, więc mamy wolne na uczelni, a mieście się nic nie dzieje, bo te dni spędza się z bliską rodziną.
Bilety kosztują 1100 zł. Trochę za drogo jak dla mnie.
20.01.2009 (wtorek)
AB1 i AB2 znajdują bilety za 400 zł. Praktycznie darmo. Kupujemy.
Haczyk polega na tym, że mamy loty o pogańskich godzinach, ale to nam nie przeszkadza. Jedynym problemem pozostają środowe zajęcia na uczelni, które mam razem z AB1 (tutaj obecność jest naprawdę egzekwowana).
21.01.2009 (środa)
6.20 – wstaję
18.30 – wykładowca oznajmia, że przyszłotygodniowe zajęcia są odwołane. Wymieniamy znaczące spojrzenie z AB1, które mówi mniej więcej „Nie wierzę, że mamy takie szczęście!”
Zgodnie uznajemy to za dobry omen. Od tego momentu liczymy 42 godziny streszczane w tej notce.
19.45 – kończę z AB1 (jest w ¼ Włochem) moją pierwszą pizzę w Singapurze. Prawdziwa włoska knajpa tuż koło naszego domu. Pizza 5 serów – droga, ale składniki prosto z Włoch. Raz na miesiąc mogę sobie pozwolić. AB1 jest zachwycony naszą tradycją świętowania imienin (btw, 30.01 – Macieja, Martyny, Teofila)
22.30 – jestem spakowany (dziewczyny tydzień temu stwierdziły, że spakują się pomiędzy imprezą a wylotem i zapomniały nawet szczoteczek do zębów) i wychodzimy na pre-game party do Diego
22.01.2009 (czwartek)
0.30 – impreza przenosi się do klubu. AB2 i dwójka współlokatorów uciekają spać do domu. AB1 idzie do klubu, więc oczywiście idę z nim, choćby żeby dopilnować, że nie przegapimy samolotu. Carlos, rzecz jasna, idzie z nami.
2.50 – klub zapala światło i wyprasza gości (jak zwykle). AB1 rozmawia z CanadianGirl.
2.55 – AB1 rozmawia z CG i odmawia wyjścia z klubu (przypominam, impreza się skończyła)
3.05 – AB1 ignoruje argument o samolocie, który mamy za 3 godziny
3.15 – udaje mi się przepchnąć AB1 i CG bliżej wyjścia
3.20 – jesteśmy na zewnątrz
3.22 – łapię taryfę
3.23 – Carlos odmawia wejścia do taksówki, ale zmienia zdanie, mówi, że mnie kocha i wsiada
3.25 – AB1 i CG kończą rozmowę, ale AB1 odmawia wejścia do taksówki, bo wydaje mu się, że ja z nim nie jadę
3.28 – Carlos grozi taksówkarzowi
3.40 – jesteśmy w domu. AB1 zasypia obok AB2. Ja sprawdzam wyniki rekrutacji na wymianę zagraniczną za rok (wygląda na to, że we wrześniu jadę do Szwajcarii, więc zapraszam na narty. I obiecuję – bloga nie będzie)
3.50 – 4.10 – desperackie próby budzenia AB1 i AB2
4.20 – wychodzimy z domu i mijamy Carlosa, który właśnie się odnalazł
4.44 – taksówkarz ma wyraźnie dosyć monologu AB1
5.40 – jemy śniadanie w Burger Kingu i przez to ledwo zdążamy na Last Call
10.30 – jesteśmy na Bali. Nasz hotel w liczbach:
30 zł. za noc
2 baseny
2 przybasenowe bary (takie, że się siedzi w wodzie)
5 min. od plaży
19.00 – start imprezy All you can eat&drink (jedzenie za darmo 19-22, drinki 20-22)
19.50 – schodzimy na dół
20.00 – zamawiamy pierwszego drinka u Kelnera1
20.03 – zamawiamy drugiego drinka u Kelnera2
20.03 – zamawiamy trzeciego drinka u Kelnera1 (bez obaw, te drinki składały się głównie z soku, a fajnie było, jak ciągle nam coś przynosili)
itd.
21.00 – rozpoczyna się część rozrywkowa
21.10 – wątpliwej urody Azjatki prezentują taniec brzucha
21.20 – kulturyści wprawiają w zakłopotanie większość męskiej publiczności
21.30 – barman pokazuje, co potrafi. A trzeba przyznać, ze potrafi dużo!
21.40 – hit wieczoru! Pani o męskiej fizjonomii prosi jednego z gości na scenę i rozpoczyna swój show. Nie będę go dokładnie opisywał, ale gość był mało asertywny i pozwolił zdjąć sobie koszulę i spodnie oraz włożyć mikrofon w majtki. W tym momencie przeszła mi ochota na jedzenie. Najciekawsze jest to, że to wszystko działo się w hotelu, a przy stolikach siedziało mnóstwo dzieci itd.
22.00 – idziemy do pokoju
22.10 – AB1 i AB2 zasypiają
22.30 – ja też
23.01.2009 (piątek)
00.10 – budzimy się i odzyskujemy imprezowy nastrój
00.20 – każdy puszcza sobie krótką playlistę na ipodzie (moja: Gold digger, Nas is like i Roc boys)
00.50 – jesteśmy w klubie Bounty i poznajemy gwiazdę tutejszego karaoke (takiego na serio – ze sceną, gitarzystą i kapelą). Śpiewa nieźle, ale mówi, że z Indonezyjskiego Idola go wyrzucili
1.10 – GwiazdaKaraoke śpiewa „Don’t look back in anger” i pozdrawia nas imiennie ze sceny
1.30 – do naszego stolika podchodzi tutejszy kaowiec. „You come from Poland? Hahahah, you lost the Second World War!!!”
1.52 – AB1 mówi, że powinniśmy coś zaśpiewać. Odmawiam.
1.59 – kończymy bardzo mierne wykonanie „Under the bridge”. AB1 mówi, że byliśmy super, AB2 mówi, że byliśmy fatalni.
2.10 – pojawiają się groupies. Uciekamy do klubu piętro wyżej.
2.11 – wstęp kosztuje 40 000 rupii. Ale jesteśmy Europejczykami i Amerykanami, więc wchodzimy pewnym krokiem i nikt nas nie zatrzymuje
3.20 – idziemy z AB2 do domu
3.35 – wracamy do hotelu, idziemy na basen. Znak: „Pool closed”. Wchodzimy
3.40 – siedzimy w wodzie przy barze, jemy spaghetti i burgera i jest super. Poznajemy Amerykanina, który mieszka tu od 6 miesięcy i już nauczył się biegle języka
4.10 – wraca AB1. Mówi, że ktoś mu powiedział, że wszystkie Azjatki w klubach są „at work”
ok. 5.00 – idziemy spać
11.01 – jako pierwszy z naszej trójki zbiegam na śniadanie, które jest serwowane do 11. Udaje mi się wyszarpać paczkę tostów, trochę masła i dżem.
11.55 – przy śniadaniu oglądamy na żywo jak Orlando Magic pokonują Boston Celtics, a potem idziemy na pierwszą lekcję surfingu w moim życiu
12.20 – pierwsza fala i brak sukcesu. Nasz sufer nazywa mnie Dudek, bo tylko to nazwisko kojarzy z Polską.
12.22 – łapię drugą falę i jestem królem wszechświata. Koniec 42 h opisywanych w tej notce.
wtorek, 20 stycznia 2009
Malaysia - truly Asia
5 – w tyle osób (Lene i Erik z Norwegii, Diego z Meksyku i Carlos) wybraliśmy się na weekend do Desaru w Malezji. Wiza darmo, transport półdarmo, lokal ćwierćdarmo itd. Jedyny minus: wschodnie wybrzeże naszego półwyspu to teraz pora monsunowa, co mnie szczerze mówiąc trochę zaskoczyło. A nawet podwójnie zaskoczyło, bo do matury z geografii uczyłem się zupełnie czego innego! Anyway, monsun najwidoczniej nie polega na tym, że pada cały dzień. W ogóle byłem tam 3 dni i każdy był zupełnie inny pod względem pogody. Tylko jedna rzecz pozostawała niezmienna: wiało. I to mocno.
4 metry miała fala, która podcięła mnie w morzu, a potem bezceremonialnie rzuciła mną o ziemię. Ledwo odnalazłem grunt i nabrałem powietrza, to przyszła następna fala i sytuacja się powtórzyła. Woda była najwyżej do pasa, ale wystarczyło, żeby wybić mi z głowy pływanie. To była chyba mądra decyzja, bo…
1 osoba utonęła w niedzielę rano w naszym ośrodku, przyjechała policja i w ogóle. Więc wiecie – nie ściemniam (chociaż, gdyby tę historię opowiadał m35, w999 albo b130, to fale w niej byłyby przynajmniej 30-metrowe)
1,1 malezyjskego ringgita płacimy za 1 złotego, czyli przynajmniej patrząc na ceny można poczuć się trochę jak w Polsce. Oczywiście, wrażenie pryska natychmiast, gdy się spojrzy na to, za co się płaci.
8.30 – o tej godzinie Chińczycy z domku obok zaczęli puszczać głośną chińską muzykę w swoich samochodach zaparkowanych tuż pod naszymi oknami i ćwiczyć na zewnątrz jakieś sztuki walki. W związku z tym, że byłem jedynym z mojego domku, któremu muzyka przeszkadzała, to dokonałem taktycznego odwrotu na plażę. I nie mam co narzekać. Słońce już grzało a na plaży nie było absolutnie nikogo. No i nie da się ukryć, że wspierała mnie myśl, że w Polsce jest 1.30 w nocy i jest spora szansa, że ktoś z was właśnie przymarzał czekając na taryfę (albo, co gorsza, uczył się do sesji). Propos zimna – moje niedzielne śniadanie składało się z trzech Magnum’ów Almond.
150 ringgitów kosztowało nas wypożyczenie auta, którym zwiedziliśmy okolicę: wodospad (na który się wspinaliśmy pomimo zakazu), fruit farm, „fabrykę” czekolady i wioskę rybacką. Tutaj obowiązkowe spostrzeżenie dotyczące ruchu drogowego: w Malezji teoretycznie jeździ się po lewej stronie, ale ludzie podchodzą do tego przepisu bardzo liberalnie, tzn. jeśli akurat wolny jest jeden z dwóch pasów dla jadących w drugą stronę, to część kierowców jeździ właśnie nim.
50 ringgitów kosztował kilogram kraba w sosie z czarnego pieprzu. Restauracja potraktowała nas jak prawdziwych turystów i zawołała sobie nawet za orzeszki podane przed i chusteczki podane po jedzeniu. Plus 3% opłaty za serwis (który polegał na tym, że grubsza pani bez przerwy przychodziła do naszego stolika, dolewała do szklanek piwa, które stało na stole w butelkach, uczyła nas jeść kraba, kazała myć ręce, a w pewnym momencie [zachęcana przez resztę] po prostu wzięła na widelec kawałek kraba i mnie nakarmiła ku uciesze wszystkich).
35 minut zmagaliśmy się z orzechem kokosowym, zanim udało nam się go zrzucić z drzewa i rozłupać. A wszystko na marne, bo okazało się, że ten orzech był trefny i w środku nie było ani mleka, ani tego białego miąższu. No ale to i tak bardziej emocjonujące niż podbieranie śliwek z ogródka sąsiadów.
34 zdjęcia z Malezji można podziwiać pod tym adresem
http://www.facebook.com/p.php?i=656414344&k=6YC2PX5XPY2MZJBEWJWXP
55 minut trwała moja pierwsza grupowa prezentacja w Singapurze; przez godzinę zapoznawaliśmy parudziesięciu Chińczyków z tematem „Nurturing Inteligent Human Systems: The Nonlinear Perspective of the Human Minds”. Oto próbka naszego tekstu: „In Complex Adaptive Systems, the spaces of order are continuously reinforced by effectively exploiting the innovation and creativity of the spaces of complexity”. Przy okazji odkryłem nowe ulubione angielskie słowo – orgmindfulness (niemieckie – Rinderwahsinn, hiszpańskie – emborracharse, polskie - chyba piwo)
7 najbliższych dni spędzę na Bali. A wszystko za 430 zł. Happy times!
6.20 rano to godzina mojego wylotu z Singapuru. Oznacza to, że jedziemy na lotnisko prosto z cotygodniowej środowej imprezy exchangów.
Raz jeszcze - udanej sesji!
4 metry miała fala, która podcięła mnie w morzu, a potem bezceremonialnie rzuciła mną o ziemię. Ledwo odnalazłem grunt i nabrałem powietrza, to przyszła następna fala i sytuacja się powtórzyła. Woda była najwyżej do pasa, ale wystarczyło, żeby wybić mi z głowy pływanie. To była chyba mądra decyzja, bo…
1 osoba utonęła w niedzielę rano w naszym ośrodku, przyjechała policja i w ogóle. Więc wiecie – nie ściemniam (chociaż, gdyby tę historię opowiadał m35, w999 albo b130, to fale w niej byłyby przynajmniej 30-metrowe)
1,1 malezyjskego ringgita płacimy za 1 złotego, czyli przynajmniej patrząc na ceny można poczuć się trochę jak w Polsce. Oczywiście, wrażenie pryska natychmiast, gdy się spojrzy na to, za co się płaci.
8.30 – o tej godzinie Chińczycy z domku obok zaczęli puszczać głośną chińską muzykę w swoich samochodach zaparkowanych tuż pod naszymi oknami i ćwiczyć na zewnątrz jakieś sztuki walki. W związku z tym, że byłem jedynym z mojego domku, któremu muzyka przeszkadzała, to dokonałem taktycznego odwrotu na plażę. I nie mam co narzekać. Słońce już grzało a na plaży nie było absolutnie nikogo. No i nie da się ukryć, że wspierała mnie myśl, że w Polsce jest 1.30 w nocy i jest spora szansa, że ktoś z was właśnie przymarzał czekając na taryfę (albo, co gorsza, uczył się do sesji). Propos zimna – moje niedzielne śniadanie składało się z trzech Magnum’ów Almond.
150 ringgitów kosztowało nas wypożyczenie auta, którym zwiedziliśmy okolicę: wodospad (na który się wspinaliśmy pomimo zakazu), fruit farm, „fabrykę” czekolady i wioskę rybacką. Tutaj obowiązkowe spostrzeżenie dotyczące ruchu drogowego: w Malezji teoretycznie jeździ się po lewej stronie, ale ludzie podchodzą do tego przepisu bardzo liberalnie, tzn. jeśli akurat wolny jest jeden z dwóch pasów dla jadących w drugą stronę, to część kierowców jeździ właśnie nim.
50 ringgitów kosztował kilogram kraba w sosie z czarnego pieprzu. Restauracja potraktowała nas jak prawdziwych turystów i zawołała sobie nawet za orzeszki podane przed i chusteczki podane po jedzeniu. Plus 3% opłaty za serwis (który polegał na tym, że grubsza pani bez przerwy przychodziła do naszego stolika, dolewała do szklanek piwa, które stało na stole w butelkach, uczyła nas jeść kraba, kazała myć ręce, a w pewnym momencie [zachęcana przez resztę] po prostu wzięła na widelec kawałek kraba i mnie nakarmiła ku uciesze wszystkich).
35 minut zmagaliśmy się z orzechem kokosowym, zanim udało nam się go zrzucić z drzewa i rozłupać. A wszystko na marne, bo okazało się, że ten orzech był trefny i w środku nie było ani mleka, ani tego białego miąższu. No ale to i tak bardziej emocjonujące niż podbieranie śliwek z ogródka sąsiadów.
34 zdjęcia z Malezji można podziwiać pod tym adresem
http://www.facebook.com/p.php?i=656414344&k=6YC2PX5XPY2MZJBEWJWXP
55 minut trwała moja pierwsza grupowa prezentacja w Singapurze; przez godzinę zapoznawaliśmy parudziesięciu Chińczyków z tematem „Nurturing Inteligent Human Systems: The Nonlinear Perspective of the Human Minds”. Oto próbka naszego tekstu: „In Complex Adaptive Systems, the spaces of order are continuously reinforced by effectively exploiting the innovation and creativity of the spaces of complexity”. Przy okazji odkryłem nowe ulubione angielskie słowo – orgmindfulness (niemieckie – Rinderwahsinn, hiszpańskie – emborracharse, polskie - chyba piwo)
7 najbliższych dni spędzę na Bali. A wszystko za 430 zł. Happy times!
6.20 rano to godzina mojego wylotu z Singapuru. Oznacza to, że jedziemy na lotnisko prosto z cotygodniowej środowej imprezy exchangów.
Raz jeszcze - udanej sesji!
czwartek, 15 stycznia 2009
Yaksiemash!
60 osób (źródło: wstępne szacunki GUS) pojawiło się na wczorajszej Polish Party. Jest to pewien sukces, bo informacja o imprezie była przekazywana głównie pocztą pantoflową. Na pierwszy rzut oka 60 to nie jest porażający wynik, ale nasz salon zdecydowanie nie jest w stanie pomieścić tylu osób.
3 „polskie” atrakcje były przewidziane wczoraj dla gości: wódka (Śliwowica na wejściu i Mięta, ale tylko dla wybranych), kiełbasa (Polish Sausage z naszego marketu, Made in the USA) i my, czyli autentyczni Polacy. Nie da się ukryć, że taka sytuacja jest bardzo korzystna, bo to goście starali się zapamiętać nasze imiona, a w całej imprezie właśnie o to chodziło.
1 litr Grey Goose został przyniesiony przez jedną z Kanadyjek. Wytłumaczyłem grzecznie, że przynoszenie francuskiej wódki, nawet szpanerskiej, na Polish Party to gruby nietakt. Z drugiej strony trochę jej zostało, więc jesteśmy do przodu!
360 paneli-ekranów składa się na Tunnel TV, czyli na najciekawszy zabieg marketingowy w Singapurze. Panele zamieszczone są na ścianie w tunelu metra, a pokazywane obrazy są dostosowane do prędkości wagonów, dzięki czemu uzyskuje się efekt ruchu (coś jak rysowanie minikomiksów na rogach kartek w zeszycie do historii). Muszę przyznać, że robi wrażenie. Nawet specjalnie czekam na odcinek trasy, na którym są te panele.
3 razy w ciągu ostatnich 4 dni byłem w tutejszym gym’ie (swoją drogą, imponująco wyposażonym); oczywiście, przy tutejszej diecie i stylu życia, głównym celem jest utrzymanie wagi powyżej 50 kg.
16 dni wytrzymałem zanim poszedłem pierwszy raz do KFC
12 zł. kosztuje tutaj zestaw z Twisterem (tylko jest trochę inny, oczywiście mniejszy i nie taki smaczny)
6 różnych przedmiotów noszą przy pasku tutejsi stróże prawa. Są to: pałka, telefon, pistolet, coś, co wygląda jak latarka (ale może być paralizatorem) i 2 podejrzanie wyglądające pudełka. Jedno z nich jest tak małe, że nie wierzę, że mieści się w nim cokolwiek większego niż zapalniczka. W każdym razie sprzętu jest tak dużo, że co chudszym Chińczykom brakuje miejsca na pasku, żeby sobie wszystko pozawieszać.
14=43 czyli nie istnieje żaden sposób na oszacowanie wieku Azjatów, a w szczególności Azjatek. Trzeba wierzyć na słowo. BTW, w NBA gra Chińczyk, któremu udało się przekonać wszystkich, że ma 21 lat (żeby dostać wyższy kontrakt), chociaż jest o 3 lata starszy. To tyle, jeśli chodzi o ufanie Chińczykom.
1 telefon z Polski odebrałem póki co. W południe mojego czasu (pamiętajcie: +7) zadzwonili do mnie stęsknieni koledzy. Pozdrowienia dla Rafała, Michała, Adama i Łukasza.
3 najbliższe dni spędzę leżąc na plaży w Malezji. Koszt podróży w obie strony: 50 zł. Don’t hate the playa, hate the game!
3 „polskie” atrakcje były przewidziane wczoraj dla gości: wódka (Śliwowica na wejściu i Mięta, ale tylko dla wybranych), kiełbasa (Polish Sausage z naszego marketu, Made in the USA) i my, czyli autentyczni Polacy. Nie da się ukryć, że taka sytuacja jest bardzo korzystna, bo to goście starali się zapamiętać nasze imiona, a w całej imprezie właśnie o to chodziło.
1 litr Grey Goose został przyniesiony przez jedną z Kanadyjek. Wytłumaczyłem grzecznie, że przynoszenie francuskiej wódki, nawet szpanerskiej, na Polish Party to gruby nietakt. Z drugiej strony trochę jej zostało, więc jesteśmy do przodu!
360 paneli-ekranów składa się na Tunnel TV, czyli na najciekawszy zabieg marketingowy w Singapurze. Panele zamieszczone są na ścianie w tunelu metra, a pokazywane obrazy są dostosowane do prędkości wagonów, dzięki czemu uzyskuje się efekt ruchu (coś jak rysowanie minikomiksów na rogach kartek w zeszycie do historii). Muszę przyznać, że robi wrażenie. Nawet specjalnie czekam na odcinek trasy, na którym są te panele.
3 razy w ciągu ostatnich 4 dni byłem w tutejszym gym’ie (swoją drogą, imponująco wyposażonym); oczywiście, przy tutejszej diecie i stylu życia, głównym celem jest utrzymanie wagi powyżej 50 kg.
16 dni wytrzymałem zanim poszedłem pierwszy raz do KFC
12 zł. kosztuje tutaj zestaw z Twisterem (tylko jest trochę inny, oczywiście mniejszy i nie taki smaczny)
6 różnych przedmiotów noszą przy pasku tutejsi stróże prawa. Są to: pałka, telefon, pistolet, coś, co wygląda jak latarka (ale może być paralizatorem) i 2 podejrzanie wyglądające pudełka. Jedno z nich jest tak małe, że nie wierzę, że mieści się w nim cokolwiek większego niż zapalniczka. W każdym razie sprzętu jest tak dużo, że co chudszym Chińczykom brakuje miejsca na pasku, żeby sobie wszystko pozawieszać.
14=43 czyli nie istnieje żaden sposób na oszacowanie wieku Azjatów, a w szczególności Azjatek. Trzeba wierzyć na słowo. BTW, w NBA gra Chińczyk, któremu udało się przekonać wszystkich, że ma 21 lat (żeby dostać wyższy kontrakt), chociaż jest o 3 lata starszy. To tyle, jeśli chodzi o ufanie Chińczykom.
1 telefon z Polski odebrałem póki co. W południe mojego czasu (pamiętajcie: +7) zadzwonili do mnie stęsknieni koledzy. Pozdrowienia dla Rafała, Michała, Adama i Łukasza.
3 najbliższe dni spędzę leżąc na plaży w Malezji. Koszt podróży w obie strony: 50 zł. Don’t hate the playa, hate the game!
niedziela, 11 stycznia 2009
Million Rupiah Lifestyle
11 000 rupii można dostać za 1 USD, więc ceny w Indonezji przypominają te polskie z czasów, kiedy płaciliśmy jeszcze Kopernikami, Trauguttami i Reymontami. W związku z tym rachunki za parodniowy pobyt 15 osób szły w miliony. Ceny przy okazji były bajecznie niskie, ale tubylcy i tak wydawali się być pod wrażeniem naszej rozrzutności (przez „rozrzutność” rozumiem np. obiad za ponad 10 zł.)
2 turystyczne regiony wykształciły się na wyspie Bintan: na północy są pola golfowe („second best in Asia”, jak powiedział pan kierowca taksówki; swoją drogą nigdy nie słyszałem o takim sposobie prowadzenia marketingu. To tak, jakby Pepsi wprowadziła slogan „Almost as good as Coke!”. But I digress...), drogie hotele i singapurskie ceny. Na południu są różnego rodzaju chatki, budki i lepianki, które idealnie spełniały wszystkie nasze wymagania.
2 główne atrakcje, z których słynie Bintan: piękne plaże i prężnie rozwijający się sektor prostytucji. Szczerze mówiąc, nie udało mi się tam dostrzec ani jednego, ani drugiego.
10 USD kosztuje wiza do Indonezji. Ale warto było zapłacić, bo tam przynajmniej stawiają pieczątki w paszportach! Hell, mógłbym płacić za wizę do Czech, gdyby mi tam stawiali pieczątki :) Przy okazji – mój ulubiony subplot weekendu: Carlos, czyli współlokator-Boliwijczyk, który pakuje się w kłopoty przy każdej możliwej okazji, miał problemy z dostaniem wizy na miejscu. Okazało się, że Boliwijczyków obejmują inne procedury i powinien był to załatwić jeszcze w Singapurze. Jakoś przemknął przez bramki, a po powrocie do Singapuru musiałby jakoś wytłumaczyć, że spędził 3 dni po indonezyjskiej stronie, ale bez przekraczania granicy kraju. Nie wiem, jak planował to zrobić, ale na szczęście nikt go nie pytał.
65% osób na promie cierpiało na chorobę morską, co, ze względu na skalę, było bardzo widowiskowym wydarzeniem
4 tematy, które udało nam się przedyskutować z kierowcą taksówki, który przez 1,5 h wiózł nas przez całą wyspę z przystani promowej na północy do naszego południowego Eldorado.
- „….we are from Poland” „Poland? …. Polandia! Very good football!” – nie wyprowadzałem go z błędu
- „Politics? Not interested. Very bad people!” – temat wyniknął dość naturalnie, bo wzdłuż drogi poustawiane były kolorowe flagi i plakaty, co przypominało trochę polskie ulice w Boże Ciało. Okazało się, że zbliżają się jakieś wybory i te wszystkie flagi to stały element kampanii.
- PKS oznacza tutaj Prosperous Justice Party i wygląda na to, że jest to wiodąca partia polityczna silnie związana z Islamem
- „What is the speed limit in Indonesia?” “Speed? Slow!”.
Niestety, po jakimś czasie naszemu kierowcy skończył się zasób angielskich słów i musieliśmy się zadowolić milczeniem (które jest złotem, więc w sumie nieźle).
6 dodatkowych uwag
- kierowca, który nas wiózł z powrotem trąbił przy każdym manewrze: wyprzedzaniu, skręcie w prawo, skręcie w lewo, mijaniu itd.
- w Indonezji znaki drogowe są takie, jak w Australii, czyli żółte i w kształcie rombu. Mega! A w ogóle, to znaków tutaj praktycznie nie ma. Tzn. są zakazy wjazdu i okazjonalnie ostrzeżenia o zakrętach, ale zapomnijcie o tablicach z kierunkami na skrzyżowaniach.
- gdzieniegdzie na środku drogi stały spore beczki; nie wiem, czemu mają służyć, po prostu stały – może tamtejsza GDDKiA testuje refleks i spostrzegawczość kierowców
- na niektórych skrzyżowaniach była budka, w której siedział smutny pan i machał czerwoną flagą do nadjeżdżających samochodów dając znak, że można jechać
- Indonezyjczycy są hardkorowi na drodze i chyba nie potrafią do końca obsługiwać świateł, bo praktycznie nikt nie wyłączał długich świateł w trakcie mijania. A jadąc w nocy drogą w środku lasu mijaliśmy gościa na motorze, który musiał być przekonany, że tlący się papieros w jego ustach jest wystarczająco dobrze widoczny dla nadjeżdżających kierowców.
- w Indonezji każdy ma motor (taki nieduży). A raczej praktycznie nikt nie ma samochodu. A propos...
4 osoby jakoś dały radę poruszać się na jednym z motorów, które mijaliśmy. Słyszałem, że na Bali jeżdżą nawet po 6 osób!
6 leniwych godzin spędziłem opalając się przy basenie. Chyba jeszcze nie wspominałem, że w Singapurze opalić się jest bardzo trudno, bo słońce jest wiecznie za chmurami.
150 cm. nad poziomem wody spałem w naszym przepięknym resorcie. Domek był postawiony na palach wbitych w morzu, a przez całą noc woda szumiała pod łóżkiem. Legendary!
2:0 (-23, -22) – wynik meczu w siatkę, w którym moja 5-osobowa drużyna rozbiła w pył drugą, 6-osobową. Now – każdy, kto mnie zna dłużej niż 3 lata powinien wiedzieć, że gram w siatkę mniej więcej tak chętnie, jak chodzę do dentysty. Tym razem było zaskakująco fajnie, ale to może dlatego, że siatkówka plażowa nie ma zbyt dużo wspólnego z prawdziwą.
4x2 cm. – wielkość rany na mojej stopie, którą udało mi się zdobyć w trakcie meczu w nogę Ameryka – Reszta Świata. Minus: hurts like hell i ledwo chodzę. Plus: udało mi się pogadać z tubylczą pielęgniarką i dowiedzieć się czegoś więcej o Indonezji.
270 osób było na indonezyjskim promie, który zatonął dzisiaj; naszemu udało się dopłynąć
2 razy skorzystaliśmy z dobrodziejstw duty free. Te dobrodziejstwa mrożą się teraz na najwyższej półce w naszej lodówce i czekają na środę, czyli początek weekendu.
0 historii z weekendu nadaje się do upublicznienia w całości na blogu. Dlatego pozostaniemy przy tej skromnej notce, której nie uważam za arcydzieło (low point – dowcip o milczeniu), ale trudno – spałem mało, podróżowałem przez 6 h., jestem spalony słońcem, podwójnie kontuzjowany, no i jest już prawie 2 w nocy.
2 albumy ze zdjęciami wrzuciłem na Fb. Tutaj podaję linki, żeby każdy (dajmy na to – jeden z moich znajomych po 30tce) mógł je sobie obejrzeć, nawet nie mając konta:
http://www.facebook.com/p.php?i=656414344&k=62FT53RXQ62MZJBEWJWXP
http://www.facebook.com/p.php?i=656414344&k=6WFZ6Z65P6YMZJBEWJWXP
2 turystyczne regiony wykształciły się na wyspie Bintan: na północy są pola golfowe („second best in Asia”, jak powiedział pan kierowca taksówki; swoją drogą nigdy nie słyszałem o takim sposobie prowadzenia marketingu. To tak, jakby Pepsi wprowadziła slogan „Almost as good as Coke!”. But I digress...), drogie hotele i singapurskie ceny. Na południu są różnego rodzaju chatki, budki i lepianki, które idealnie spełniały wszystkie nasze wymagania.
2 główne atrakcje, z których słynie Bintan: piękne plaże i prężnie rozwijający się sektor prostytucji. Szczerze mówiąc, nie udało mi się tam dostrzec ani jednego, ani drugiego.
10 USD kosztuje wiza do Indonezji. Ale warto było zapłacić, bo tam przynajmniej stawiają pieczątki w paszportach! Hell, mógłbym płacić za wizę do Czech, gdyby mi tam stawiali pieczątki :) Przy okazji – mój ulubiony subplot weekendu: Carlos, czyli współlokator-Boliwijczyk, który pakuje się w kłopoty przy każdej możliwej okazji, miał problemy z dostaniem wizy na miejscu. Okazało się, że Boliwijczyków obejmują inne procedury i powinien był to załatwić jeszcze w Singapurze. Jakoś przemknął przez bramki, a po powrocie do Singapuru musiałby jakoś wytłumaczyć, że spędził 3 dni po indonezyjskiej stronie, ale bez przekraczania granicy kraju. Nie wiem, jak planował to zrobić, ale na szczęście nikt go nie pytał.
65% osób na promie cierpiało na chorobę morską, co, ze względu na skalę, było bardzo widowiskowym wydarzeniem
4 tematy, które udało nam się przedyskutować z kierowcą taksówki, który przez 1,5 h wiózł nas przez całą wyspę z przystani promowej na północy do naszego południowego Eldorado.
- „….we are from Poland” „Poland? …. Polandia! Very good football!” – nie wyprowadzałem go z błędu
- „Politics? Not interested. Very bad people!” – temat wyniknął dość naturalnie, bo wzdłuż drogi poustawiane były kolorowe flagi i plakaty, co przypominało trochę polskie ulice w Boże Ciało. Okazało się, że zbliżają się jakieś wybory i te wszystkie flagi to stały element kampanii.
- PKS oznacza tutaj Prosperous Justice Party i wygląda na to, że jest to wiodąca partia polityczna silnie związana z Islamem
- „What is the speed limit in Indonesia?” “Speed? Slow!”.
Niestety, po jakimś czasie naszemu kierowcy skończył się zasób angielskich słów i musieliśmy się zadowolić milczeniem (które jest złotem, więc w sumie nieźle).
6 dodatkowych uwag
- kierowca, który nas wiózł z powrotem trąbił przy każdym manewrze: wyprzedzaniu, skręcie w prawo, skręcie w lewo, mijaniu itd.
- w Indonezji znaki drogowe są takie, jak w Australii, czyli żółte i w kształcie rombu. Mega! A w ogóle, to znaków tutaj praktycznie nie ma. Tzn. są zakazy wjazdu i okazjonalnie ostrzeżenia o zakrętach, ale zapomnijcie o tablicach z kierunkami na skrzyżowaniach.
- gdzieniegdzie na środku drogi stały spore beczki; nie wiem, czemu mają służyć, po prostu stały – może tamtejsza GDDKiA testuje refleks i spostrzegawczość kierowców
- na niektórych skrzyżowaniach była budka, w której siedział smutny pan i machał czerwoną flagą do nadjeżdżających samochodów dając znak, że można jechać
- Indonezyjczycy są hardkorowi na drodze i chyba nie potrafią do końca obsługiwać świateł, bo praktycznie nikt nie wyłączał długich świateł w trakcie mijania. A jadąc w nocy drogą w środku lasu mijaliśmy gościa na motorze, który musiał być przekonany, że tlący się papieros w jego ustach jest wystarczająco dobrze widoczny dla nadjeżdżających kierowców.
- w Indonezji każdy ma motor (taki nieduży). A raczej praktycznie nikt nie ma samochodu. A propos...
4 osoby jakoś dały radę poruszać się na jednym z motorów, które mijaliśmy. Słyszałem, że na Bali jeżdżą nawet po 6 osób!
6 leniwych godzin spędziłem opalając się przy basenie. Chyba jeszcze nie wspominałem, że w Singapurze opalić się jest bardzo trudno, bo słońce jest wiecznie za chmurami.
150 cm. nad poziomem wody spałem w naszym przepięknym resorcie. Domek był postawiony na palach wbitych w morzu, a przez całą noc woda szumiała pod łóżkiem. Legendary!
2:0 (-23, -22) – wynik meczu w siatkę, w którym moja 5-osobowa drużyna rozbiła w pył drugą, 6-osobową. Now – każdy, kto mnie zna dłużej niż 3 lata powinien wiedzieć, że gram w siatkę mniej więcej tak chętnie, jak chodzę do dentysty. Tym razem było zaskakująco fajnie, ale to może dlatego, że siatkówka plażowa nie ma zbyt dużo wspólnego z prawdziwą.
4x2 cm. – wielkość rany na mojej stopie, którą udało mi się zdobyć w trakcie meczu w nogę Ameryka – Reszta Świata. Minus: hurts like hell i ledwo chodzę. Plus: udało mi się pogadać z tubylczą pielęgniarką i dowiedzieć się czegoś więcej o Indonezji.
270 osób było na indonezyjskim promie, który zatonął dzisiaj; naszemu udało się dopłynąć
2 razy skorzystaliśmy z dobrodziejstw duty free. Te dobrodziejstwa mrożą się teraz na najwyższej półce w naszej lodówce i czekają na środę, czyli początek weekendu.
0 historii z weekendu nadaje się do upublicznienia w całości na blogu. Dlatego pozostaniemy przy tej skromnej notce, której nie uważam za arcydzieło (low point – dowcip o milczeniu), ale trudno – spałem mało, podróżowałem przez 6 h., jestem spalony słońcem, podwójnie kontuzjowany, no i jest już prawie 2 w nocy.
2 albumy ze zdjęciami wrzuciłem na Fb. Tutaj podaję linki, żeby każdy (dajmy na to – jeden z moich znajomych po 30tce) mógł je sobie obejrzeć, nawet nie mając konta:
http://www.facebook.com/p.php?i=656414344&k=62FT53RXQ62MZJBEWJWXP
http://www.facebook.com/p.php?i=656414344&k=6WFZ6Z65P6YMZJBEWJWXP
czwartek, 8 stycznia 2009
Pierwsze, drugie i trzecie wrażenia
10 pełnych dni jest już za mną
10 luźnych spostrzeżeń:
- o ile ciężko jest zwykle rozpoznać znajomych Chińczyków, to niemożliwością jest odróżnić Chińczyków od siebie, jeśli tylko założą garnitur
- katalog biblioteki SMU jest kompatybilny m.in. z F-bookiem (chętnie podzielę się ze światem informacją, jak nudne są tutejsze książki o Teorii Chaosu)
- to ciekawe, że Chińczycy mają tak wybitnie ostre i mocno przyprawione jedzenie, podczas gdy ich ulubione owoce są raczej wodniste i nierzadko bezsmakowe
- priceless: klub pełen Chińczyków mocno wczuwających się w tańczenie Soulja Boy’a
- czy to w Little India, Chinatown, czy na Arab Street, to wszędzie czuję się o wiele bezpieczniej niż na większości retkińskich, ursynowskich a nawet żoliborskich osiedli
- Chińczycy patrzą na Ciebie na ulicy tak uważnie, że aż masz wrażenie, że oczekują, że zrobisz coś dziwnego. I to dlatego zachowujemy się tutaj tak, a nie inaczej
- w jednym z klubów jest oddzielne wejście dla ludzi z kartą Citibanku. Nie honorują za to paszportów Polsatu.
- w Singapurze od 1959 r. rządzi Partia Akcji Ludowej; wykładowcy natomiast gorąco przekonują studentów, że to dla nich wielkie szczęście, że nie muszą martwić się wyborem odpowiedniej partii :)
- Joyce, czyli tutejsza buddy Adama, zachciało się oglądać zdjęcia Polski. Na widok kamieniczek warszawskiej Starówki zapytała, czy to jest nasz shopping mall. W sumie nic dziwnego, bo tutaj każdy sklep, w którym można kupić więcej, niż 5 towarów nazywa się mall. No i oczywiście bardzo spodobała jej się łódzka Manufaktura.
- jedna pani profesor odmówiła wymawiania mojego imienia i nazwiska
5 żartów zamieszczonych póki co na blogu dotyczyło Chińczyków. Zapewniam, że leci ich tutaj o wiele więcej, ale nie wszystkie z nich trzymają odpowiedni poziom, więc sobie daruję.
9 frytek zawiera jedna porcja Fish’n’chips na uczelnianym Food courcie
$3,90 zapłaciłem za Magnum w białej czekoladzie (dostępność białego Magnum duży punkt dla Singapuru w rywalizacji z Polską); prawdopodobnie o wiele więcej zapłaciłbym, gdyby ktoś zauważył, jak kawałek czekolady spadł mi na chodnik i go tam zostawiłem
$500 wynosi grzywna za jedzenie lub picie w metrze
$30 kosztował wczoraj panów wjazd do klubu (panie miały Ladies Night z darmowymi drinkami); dzięki sprawnej kooperacji, chyba nikt nie musiał płacić wczoraj za drinki. Summa summarum, nie wychodzi tak drogo!
75% Chińczyków ogląda się za Tobą w klubie
$5,30 i $9,60 – kosztowały dwie taksówki z punktu A do punktu B; Chińczycy to uczciwi i pracowici ludzie
1 delikatne pchnięcie łokciem było mi potrzebne, żeby przedrzeć się przez Morze Chińczyków aż do pierwszego rzędu przed sceną na gigantyznej imprezie sylwestrowej. Nie do pomyślenia.
36 razy podchodził do naszego stolika pan kelner, żeby postawić szklankę na podkładce pod szklankę, jeśli ktoś z nas postawił swoją szklankę obok swojej podstawki (to jest, na stole). I pan kelner nie przestawał tego robić, nawet kiedy widział, że zaczęliśmy ewidentnie się z niego nabijać. Więcej – nawet nas przepraszał.
20 zł byłbym gotów w tym momencie zapłacić za butelkę zimnego Lecha; tutejsze piwo Tiger się nie sprawdza
0 osób w klasie ma zwyczaj zgłaszać się do odpowiedzi na pytania wykładowców. Feels like home!
60% moich eksperymentów kulinarnych w food court’ach zakończyło się porażką (na szczęście żadne katastrofą)
117 godzin trwa tutaj mój weekend
$50 kosztuje bilet na prom na indonezyjską wyspę Bintan, na którą wybieramy się jutro. Słońce, plaża, drinki z palemką.
Aha, zapomniałbym: udanej sesji!
10 luźnych spostrzeżeń:
- o ile ciężko jest zwykle rozpoznać znajomych Chińczyków, to niemożliwością jest odróżnić Chińczyków od siebie, jeśli tylko założą garnitur
- katalog biblioteki SMU jest kompatybilny m.in. z F-bookiem (chętnie podzielę się ze światem informacją, jak nudne są tutejsze książki o Teorii Chaosu)
- to ciekawe, że Chińczycy mają tak wybitnie ostre i mocno przyprawione jedzenie, podczas gdy ich ulubione owoce są raczej wodniste i nierzadko bezsmakowe
- priceless: klub pełen Chińczyków mocno wczuwających się w tańczenie Soulja Boy’a
- czy to w Little India, Chinatown, czy na Arab Street, to wszędzie czuję się o wiele bezpieczniej niż na większości retkińskich, ursynowskich a nawet żoliborskich osiedli
- Chińczycy patrzą na Ciebie na ulicy tak uważnie, że aż masz wrażenie, że oczekują, że zrobisz coś dziwnego. I to dlatego zachowujemy się tutaj tak, a nie inaczej
- w jednym z klubów jest oddzielne wejście dla ludzi z kartą Citibanku. Nie honorują za to paszportów Polsatu.
- w Singapurze od 1959 r. rządzi Partia Akcji Ludowej; wykładowcy natomiast gorąco przekonują studentów, że to dla nich wielkie szczęście, że nie muszą martwić się wyborem odpowiedniej partii :)
- Joyce, czyli tutejsza buddy Adama, zachciało się oglądać zdjęcia Polski. Na widok kamieniczek warszawskiej Starówki zapytała, czy to jest nasz shopping mall. W sumie nic dziwnego, bo tutaj każdy sklep, w którym można kupić więcej, niż 5 towarów nazywa się mall. No i oczywiście bardzo spodobała jej się łódzka Manufaktura.
- jedna pani profesor odmówiła wymawiania mojego imienia i nazwiska
5 żartów zamieszczonych póki co na blogu dotyczyło Chińczyków. Zapewniam, że leci ich tutaj o wiele więcej, ale nie wszystkie z nich trzymają odpowiedni poziom, więc sobie daruję.
9 frytek zawiera jedna porcja Fish’n’chips na uczelnianym Food courcie
$3,90 zapłaciłem za Magnum w białej czekoladzie (dostępność białego Magnum duży punkt dla Singapuru w rywalizacji z Polską); prawdopodobnie o wiele więcej zapłaciłbym, gdyby ktoś zauważył, jak kawałek czekolady spadł mi na chodnik i go tam zostawiłem
$500 wynosi grzywna za jedzenie lub picie w metrze
$30 kosztował wczoraj panów wjazd do klubu (panie miały Ladies Night z darmowymi drinkami); dzięki sprawnej kooperacji, chyba nikt nie musiał płacić wczoraj za drinki. Summa summarum, nie wychodzi tak drogo!
75% Chińczyków ogląda się za Tobą w klubie
$5,30 i $9,60 – kosztowały dwie taksówki z punktu A do punktu B; Chińczycy to uczciwi i pracowici ludzie
1 delikatne pchnięcie łokciem było mi potrzebne, żeby przedrzeć się przez Morze Chińczyków aż do pierwszego rzędu przed sceną na gigantyznej imprezie sylwestrowej. Nie do pomyślenia.
36 razy podchodził do naszego stolika pan kelner, żeby postawić szklankę na podkładce pod szklankę, jeśli ktoś z nas postawił swoją szklankę obok swojej podstawki (to jest, na stole). I pan kelner nie przestawał tego robić, nawet kiedy widział, że zaczęliśmy ewidentnie się z niego nabijać. Więcej – nawet nas przepraszał.
20 zł byłbym gotów w tym momencie zapłacić za butelkę zimnego Lecha; tutejsze piwo Tiger się nie sprawdza
0 osób w klasie ma zwyczaj zgłaszać się do odpowiedzi na pytania wykładowców. Feels like home!
60% moich eksperymentów kulinarnych w food court’ach zakończyło się porażką (na szczęście żadne katastrofą)
117 godzin trwa tutaj mój weekend
$50 kosztuje bilet na prom na indonezyjską wyspę Bintan, na którą wybieramy się jutro. Słońce, plaża, drinki z palemką.
Aha, zapomniałbym: udanej sesji!
niedziela, 4 stycznia 2009
Just movin' on
Spędziwszy kilka ostatnich dni na Sylwestrze, imprezach towarzyszących, a także na walce z pierwszymi objawami szoku kulturowego, niniejszym wracam do tworzenia. Notka sponsorowana jest przez liczbę 3.
3 rzeczy, które zapamiętałem z Orientation Session na uniwersytecie:
- basen na dachu mojej szkoły
- Vodkatrain, czyli pociąg-atrakcja turystyczna, który jedzie gdzieś na trasie Chiny-Rosja i podobno nie można w nim kupić nic poza wódką
- błędny wzrok prowadzącej, gdy miała wymówić imiona studentów z Polski i Skandynawii
150 – przynajmniej tylu exchangów przyjechało na ten semestr na SMU (na podstawie bardzo ogólnych szacunków)
3 marki polskich wódek dostępne są w sklepie, który odwiedziliśmy – Pravda, Kapitańska i Belve.
96 – cena w złotych za 0,7 Smirnoffa, czyli przebitka 3-4 krotna
3 rzeczy, które zdziwiły, zszokowały, a zarazem rozbawiły mnie najbardziej
- blokada policyjna ustawiona na jednej z ulic w mieście, która zatrzymywała o 4 rano każdą taksówkę i sprawdzała, czy pasażerowie mają zapięte pasy (!!!)
- każdy bardzo obszerny Chińczyk
- fakt, że bycie gejem jest w Singapurze prawnie zakazane :)
3 dni zajęć mam na uczelni (pon. – śr)
4 przedmioty będę realizował
3 godziny zajmuje w tygodniu jeden przedmiot
34°C - dla przypomnienia, aktualna temperatura w Singapurze
-5°C - ostatnia temperatura w Łodzi, wg iPhone'a Carlosa
15 tygodni trwa semestr na SMU – przy czym Tydzień 8 to Recess Week (w ciągu którego nie ma zajęć, ale nie polega on na świętowaniu światowej recesji), Tydzień 14 to Q&A Week (czyli powtórka przedsesyjna), a Tydzień 15 to sesja. Czyli wygląda na to, że mamy 12 tygodni nauki.
2010 m. mamy przebiec w jakimś evencie sportowym za tydzień, który jest związany z organizacją przez Singapur jakiś m-narodowych zawodów sportowych za rok
+65 83679605 – mój singapurski numer
1. wycieczka planowana jest na przyszły weekend (u mnie każdy weekend to długi weekend, bo trwa czw. – ndz.). Cel: Phuket, który nasi przyjaciele zza Wielkiej Wody ochrzcili „Fuck-it” w celu łatwiejszej wymowy.
3 rzeczy, które zapamiętałem z Orientation Session na uniwersytecie:
- basen na dachu mojej szkoły
- Vodkatrain, czyli pociąg-atrakcja turystyczna, który jedzie gdzieś na trasie Chiny-Rosja i podobno nie można w nim kupić nic poza wódką
- błędny wzrok prowadzącej, gdy miała wymówić imiona studentów z Polski i Skandynawii
150 – przynajmniej tylu exchangów przyjechało na ten semestr na SMU (na podstawie bardzo ogólnych szacunków)
3 marki polskich wódek dostępne są w sklepie, który odwiedziliśmy – Pravda, Kapitańska i Belve.
96 – cena w złotych za 0,7 Smirnoffa, czyli przebitka 3-4 krotna
3 rzeczy, które zdziwiły, zszokowały, a zarazem rozbawiły mnie najbardziej
- blokada policyjna ustawiona na jednej z ulic w mieście, która zatrzymywała o 4 rano każdą taksówkę i sprawdzała, czy pasażerowie mają zapięte pasy (!!!)
- każdy bardzo obszerny Chińczyk
- fakt, że bycie gejem jest w Singapurze prawnie zakazane :)
3 dni zajęć mam na uczelni (pon. – śr)
4 przedmioty będę realizował
3 godziny zajmuje w tygodniu jeden przedmiot
34°C - dla przypomnienia, aktualna temperatura w Singapurze
-5°C - ostatnia temperatura w Łodzi, wg iPhone'a Carlosa
15 tygodni trwa semestr na SMU – przy czym Tydzień 8 to Recess Week (w ciągu którego nie ma zajęć, ale nie polega on na świętowaniu światowej recesji), Tydzień 14 to Q&A Week (czyli powtórka przedsesyjna), a Tydzień 15 to sesja. Czyli wygląda na to, że mamy 12 tygodni nauki.
2010 m. mamy przebiec w jakimś evencie sportowym za tydzień, który jest związany z organizacją przez Singapur jakiś m-narodowych zawodów sportowych za rok
+65 83679605 – mój singapurski numer
1. wycieczka planowana jest na przyszły weekend (u mnie każdy weekend to długi weekend, bo trwa czw. – ndz.). Cel: Phuket, który nasi przyjaciele zza Wielkiej Wody ochrzcili „Fuck-it” w celu łatwiejszej wymowy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)