wtorek, 31 marca 2009

Same same… but different…

1 notkę zamieściłem przez cały marzec. Przyznaję, że nie świadczy to o mnie najlepiej.

30 osób dziennie wytrwale logujących się na bloga pomimo braku notek serdecznie przepraszam

Krótkie wtrącenie: nie ma absolutnie żadnej szansy, żebym wspomniał tutaj o wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatniego miesiąca. Dla porządku, postaram się najważniejsze rzeczy jakoś pogrupować.

12 osób zerwało się z całego tygodnia zajęć i pojechało na wyjazd marzeń do południowej Tajlandii. Oryginalny skład: 4 Kanadyjczyków, 3 Niemki, 2 Amerykanów, Hiszpan, Francuz i ja. Potem spotkaliśmy jeszcze 2 Norwegów i 2 Amerykanów, więc zrobiła się z tego większa impreza. Krótkie itinerary: Phuket, Koh Samui, Koh Phangan, Koh Phi Phi.

1000 batów kosztuje wiza do Tajlandii (notabene byłem jedynym z naszego składu, który musiał się o nią ubiegać). Dodatkowo, żeby dostać wizę, trzeba dostarczyć zdjęcie. Ale to zdjęcie musi być zrobione tam, na miejscu, czyli na lotnisku. Koszt 300 batów, czas oczekiwania ok. godziny. Zajmuje się tym jedna pani na zaimprowizowanym stoliku. Po angielsku nie mówi, reszty nie wydaje, czasami znika z pola widzenia.

401 – numer mojego bungalow’u. Druga część ekipy mieszkała w gigantycznym domku zbudowanym na wyniesieniu nad plażą, z fenomenalnym widokiem i niezłym wyposażeniem. Ten domek był tak wyjątkowy, że w hotelu nie nadano mu nawet numeru, tylko mówiono o nim „The Big House”. Zdecydowanie jeden z trademarków wyjazdu, obok bucket’ów margarity, long island ice tea i innych drinków, które kazaliśmy sobie donosić na basen, plażę albo boisko do siatkówki. A wszystko, używając ulubionego sformułowania Tajlandczyków, „cheap, cheap!”.

10 batów dostaje się za 1 złotówkę. Jest to chyba najprostszy kurs wymiany, jaki można sobie wyobrazić. Mimo to, nie sprawdziłem tego kursu przed wyjazdem i przez cały czas męczyłem się z jakimiś przelicznikami na dolary singapurskie, amerykańskie albo kanadyjskie.

20 000 osób bawiło się na Full Moon Party, która była highlightem mojego pobytu w Tajlandii. To taka comiesięczna impreza przy pełni księżyca, na plaży, często przeciągająca się do kilku dni. Najważniejsze wydarzenia:

19.30 – kolacja i przygotowania. Strój: board shorts i koszulka, której będzie najmniej szkoda. W tym momencie pojawił się mój najlepszy pomysł w trakcie całego wyjazdu – zapakować mój dowód osobisty i pieniądze do plastikowej torebki (przy okazji, najgorszy pomysł wyjazdu to wzięcie ze sobą laptopa, na którym miałem ‘pracować’, a nie otworzyłem go ani razu, tylko woziłem po całej Tajlandii).

20.00 – predrink at the Big House. Niby wszystko fajnie, ale trochę nerwowo – w końcu idziemy na nieprzewidywalną imprezę gdzieś w Tajlandii, a na promie na Koh Phangan widziałem zbieraninę najdziwniejszych ludzi na świecie. Na wszelki wypadek piszemy sobie markerem na ramieniu adres naszego hotelu, żeby było wiadomo, gdzie nas odwieźć (napis i tak zszedł po godzinie imprezy).

21.30 – wsiadamy do busa na imprezę. Nastroje bojowe, śpiewamy „Living on a prayer”.

22.10 – zdjęcie-klasyk. Szczególnie koszulka „Tonight I’m single”. Już na miejscu, tuż przed imprezą.



22.30 – impreza słynie z tego, że ludzie malują się farbami, które świecą w ciemności. W związku z tym Harrison każe sobie namalować gigantycznego smoka na ramieniu. Wprowadzamy Buddy System, czyli łączymy się w pary, które mają się siebie trzymać.

23.00 – 4.00 – poszczególne osoby kolejno się gubią i odnajdują, co jest sporym sukcesem w dwudziestotysięcznym tłumie. Steven kupuje okulary a’la Kanye, bezwładny Harrison zostaje pomalowany na 40% powierzchni ciała, Gael rozpoczyna zombie-dance, ale wszystko zostaje pod kontrolą.

4.30 – na parkiecie (tzn. na plaży) pojawia się gość w stroju Borata (tym zielonym, dość skąpym, wiecie o co chodzi)

6.20 – chwila konsternacji, gdy wschodzące słońce zaskakuje nas w samym środku imprezy

7.00 – przenosimy imprezę do morza. Powstaje film-klasyk (patrz: Fb) i kilka zdjęć, które idealnie oddają cały klimat.

8.30 – łapiemy busa z powrotem do domu, idziemy spać na 3 godziny i wstajemy znowu, bo na Koh Phangan nie ma co tracić czasu.

1,5 metra miał metalowy pręt, z którym goniło nas trzech Tajlandczyków przez pół wyspy Koh Phi Phi około 4 w nocy

0,5 litra – pojemność butelki z piwem, którą jeden z nich rzucił w naszą stronę i która rozcięła nogę jednemu z Amerykanów

3 policjantów przyglądało się przez 10 minut ze stoickim spokojem, jak tychże trzech Tajlandczyków nam grozi, aż jeden z nich w końcu zdecydował się zareagować

Pozostałe dni w skrócie: słońce, plaża, siatkówka, basen, morze, buckets, seafood, konkurs opalania, boks tajski (darmowy bucket za zwycięstwo dla Norwega), zachody słońca i snorkeling. Niekoniecznie w tej kolejności. Hands down, jeden z najlepszych tygodni w moim życiu.

60 zdjęciami chwalę się tutaj http://www.facebook.com/album.php?aid=64811&id=656414344&l=60ee5a7f5f
zdjęć jest dużo więcej, bo prawie każda z 14 osób miała aparat. wszyscy zainteresowani i z kontami na Fb – wiecie jak szukać. szczególnie polecam album z Full Moon Party

2 strony w Wordzie już zapisałem, więc póki co wystarczy. Wprawdzie opisałem tylko Tajlandię i to pobieżnie, a w Singapurze też się sporo działo, no ale nie to może następnym razem. Póki co idę na moje ostatnie zajęcia w Singapurze. Cztery prezentacje w ciągu tygodnia (plus egzamin, który miałem rano i impreza, którą miałem wczoraj wieczorem) trochę tłumaczą moje opóźnienia w blogowaniu.

2 komentarze:

  1. no prosze jak sie rozimprezowal.... :) Boje sie co bedzie jak wroci....

    OdpowiedzUsuń
  2. a teraz co? jedna notka przez caly kwiecien? oj, kolego Grabarczyk, lekcewazysz ty swoich czytelnikow...

    OdpowiedzUsuń