poniedziałek, 20 kwietnia 2009

It ain’t over til it’s over!

It ain’t over til it’s over!

Dzisiaj prozą, bo nie mam czasu.
Wiem, że zawiodłem na całej linii – 3 notki w ciągu ostatnich dwóch miesięcy to zdecydowanie za mało. Mam jednak sporo na swoje wytłumaczenie – tydzień na Filipinach, tydzień w Tajlandii, tydzień w Malezji, kilka dni nauki do egzaminów, tydzień pożegnalnych imprez po egzaminach i jakoś mało czasu zostało na resztę.
Myślę, że każdy, kto zaliczył równie udany semestr za granicą powinien mnie zrozumieć – w ostatnich dniach naprawdę ciężko jest znaleźć chwilę na pozostałe zajęcia, gdy ma się do wyboru spotkania z osobami, których prawdopodobnie już nigdy w życiu się nie zobaczy.
W piątek na pre-game party u nas pojawiło się chyba z 80 osób, a następnie w sobotę w klubie impreza zmieniła się w jedno wielkie płakanie z opuszczającym nas w niedzielę Kalifornijczykiem w roli głównej. Chwilę temu wróciłem ze sky baru w centrum, gdzie przy kieliszku szampana na 80tym piętrze przyszło mi pożegnać kolejne paręnaście osób. No ale domyślam się, że Czytelników to średnio obchodzi :)

Relacją z F1 w Kuala Lumpur, wyspy Perhentian, golfa w Malezji, egzaminów i SMU jako takiego podzielę się po powrocie. Wraz z historiami z wyprawy, na którą dopiero się wybieram.

I teraz do rzeczy – za 5 godzin wylatuję do Kambodży, potem przerzucam się do Wietnamu, następnie Laos (co można robić na urodziny w Laosie?!?!) i Tajlandia (licząc, że zamieszki w Bangkoku się skończą, bo naprawdę mi zależy na tamtejszych garniturach). Zrezygnowaliśmy z Hong Kongu i Macau, bo okazało się, że bilet z Hanoi w jedną stronę kosztuje tyle, co lot do Polski. Mam zamiar to wszystko przeżyć, więc nie życzę sobie w komentarzach pod notką żadnych pożegnań.

Tyle,
Maciek

random zdjęcia z marca i kwietnia:
http://www.facebook.com/album.php?aid=71074&id=656414344&l=4b15ca2ff0

zdjęcia z F1, KL i Perhentian
http://www.facebook.com/album.php?aid=71195&id=656414344&l=ad2287f7ba

wtorek, 31 marca 2009

Same same… but different…

1 notkę zamieściłem przez cały marzec. Przyznaję, że nie świadczy to o mnie najlepiej.

30 osób dziennie wytrwale logujących się na bloga pomimo braku notek serdecznie przepraszam

Krótkie wtrącenie: nie ma absolutnie żadnej szansy, żebym wspomniał tutaj o wszystkim, co się wydarzyło w ciągu ostatniego miesiąca. Dla porządku, postaram się najważniejsze rzeczy jakoś pogrupować.

12 osób zerwało się z całego tygodnia zajęć i pojechało na wyjazd marzeń do południowej Tajlandii. Oryginalny skład: 4 Kanadyjczyków, 3 Niemki, 2 Amerykanów, Hiszpan, Francuz i ja. Potem spotkaliśmy jeszcze 2 Norwegów i 2 Amerykanów, więc zrobiła się z tego większa impreza. Krótkie itinerary: Phuket, Koh Samui, Koh Phangan, Koh Phi Phi.

1000 batów kosztuje wiza do Tajlandii (notabene byłem jedynym z naszego składu, który musiał się o nią ubiegać). Dodatkowo, żeby dostać wizę, trzeba dostarczyć zdjęcie. Ale to zdjęcie musi być zrobione tam, na miejscu, czyli na lotnisku. Koszt 300 batów, czas oczekiwania ok. godziny. Zajmuje się tym jedna pani na zaimprowizowanym stoliku. Po angielsku nie mówi, reszty nie wydaje, czasami znika z pola widzenia.

401 – numer mojego bungalow’u. Druga część ekipy mieszkała w gigantycznym domku zbudowanym na wyniesieniu nad plażą, z fenomenalnym widokiem i niezłym wyposażeniem. Ten domek był tak wyjątkowy, że w hotelu nie nadano mu nawet numeru, tylko mówiono o nim „The Big House”. Zdecydowanie jeden z trademarków wyjazdu, obok bucket’ów margarity, long island ice tea i innych drinków, które kazaliśmy sobie donosić na basen, plażę albo boisko do siatkówki. A wszystko, używając ulubionego sformułowania Tajlandczyków, „cheap, cheap!”.

10 batów dostaje się za 1 złotówkę. Jest to chyba najprostszy kurs wymiany, jaki można sobie wyobrazić. Mimo to, nie sprawdziłem tego kursu przed wyjazdem i przez cały czas męczyłem się z jakimiś przelicznikami na dolary singapurskie, amerykańskie albo kanadyjskie.

20 000 osób bawiło się na Full Moon Party, która była highlightem mojego pobytu w Tajlandii. To taka comiesięczna impreza przy pełni księżyca, na plaży, często przeciągająca się do kilku dni. Najważniejsze wydarzenia:

19.30 – kolacja i przygotowania. Strój: board shorts i koszulka, której będzie najmniej szkoda. W tym momencie pojawił się mój najlepszy pomysł w trakcie całego wyjazdu – zapakować mój dowód osobisty i pieniądze do plastikowej torebki (przy okazji, najgorszy pomysł wyjazdu to wzięcie ze sobą laptopa, na którym miałem ‘pracować’, a nie otworzyłem go ani razu, tylko woziłem po całej Tajlandii).

20.00 – predrink at the Big House. Niby wszystko fajnie, ale trochę nerwowo – w końcu idziemy na nieprzewidywalną imprezę gdzieś w Tajlandii, a na promie na Koh Phangan widziałem zbieraninę najdziwniejszych ludzi na świecie. Na wszelki wypadek piszemy sobie markerem na ramieniu adres naszego hotelu, żeby było wiadomo, gdzie nas odwieźć (napis i tak zszedł po godzinie imprezy).

21.30 – wsiadamy do busa na imprezę. Nastroje bojowe, śpiewamy „Living on a prayer”.

22.10 – zdjęcie-klasyk. Szczególnie koszulka „Tonight I’m single”. Już na miejscu, tuż przed imprezą.



22.30 – impreza słynie z tego, że ludzie malują się farbami, które świecą w ciemności. W związku z tym Harrison każe sobie namalować gigantycznego smoka na ramieniu. Wprowadzamy Buddy System, czyli łączymy się w pary, które mają się siebie trzymać.

23.00 – 4.00 – poszczególne osoby kolejno się gubią i odnajdują, co jest sporym sukcesem w dwudziestotysięcznym tłumie. Steven kupuje okulary a’la Kanye, bezwładny Harrison zostaje pomalowany na 40% powierzchni ciała, Gael rozpoczyna zombie-dance, ale wszystko zostaje pod kontrolą.

4.30 – na parkiecie (tzn. na plaży) pojawia się gość w stroju Borata (tym zielonym, dość skąpym, wiecie o co chodzi)

6.20 – chwila konsternacji, gdy wschodzące słońce zaskakuje nas w samym środku imprezy

7.00 – przenosimy imprezę do morza. Powstaje film-klasyk (patrz: Fb) i kilka zdjęć, które idealnie oddają cały klimat.

8.30 – łapiemy busa z powrotem do domu, idziemy spać na 3 godziny i wstajemy znowu, bo na Koh Phangan nie ma co tracić czasu.

1,5 metra miał metalowy pręt, z którym goniło nas trzech Tajlandczyków przez pół wyspy Koh Phi Phi około 4 w nocy

0,5 litra – pojemność butelki z piwem, którą jeden z nich rzucił w naszą stronę i która rozcięła nogę jednemu z Amerykanów

3 policjantów przyglądało się przez 10 minut ze stoickim spokojem, jak tychże trzech Tajlandczyków nam grozi, aż jeden z nich w końcu zdecydował się zareagować

Pozostałe dni w skrócie: słońce, plaża, siatkówka, basen, morze, buckets, seafood, konkurs opalania, boks tajski (darmowy bucket za zwycięstwo dla Norwega), zachody słońca i snorkeling. Niekoniecznie w tej kolejności. Hands down, jeden z najlepszych tygodni w moim życiu.

60 zdjęciami chwalę się tutaj http://www.facebook.com/album.php?aid=64811&id=656414344&l=60ee5a7f5f
zdjęć jest dużo więcej, bo prawie każda z 14 osób miała aparat. wszyscy zainteresowani i z kontami na Fb – wiecie jak szukać. szczególnie polecam album z Full Moon Party

2 strony w Wordzie już zapisałem, więc póki co wystarczy. Wprawdzie opisałem tylko Tajlandię i to pobieżnie, a w Singapurze też się sporo działo, no ale nie to może następnym razem. Póki co idę na moje ostatnie zajęcia w Singapurze. Cztery prezentacje w ciągu tygodnia (plus egzamin, który miałem rano i impreza, którą miałem wczoraj wieczorem) trochę tłumaczą moje opóźnienia w blogowaniu.

sobota, 7 marca 2009

Recess week

4 dni spędziliśmy na Filipinach

739 razy starano się nas w międzyczasie oszukać

4.20 – o tej godzinie wydostaliśmy się z terminalu budżetowego lotniska w Manili. Pani w informacji turystycznej poradziła nam wzięcie taksówki do terminalu nr 1 ze względu na „dangers outside”. Trzeba przyznać, że miała rację.

6 pierwszych rzeczy, które nas spotkały w Manili i które sprawiły, że poczuliśmy się niezbyt pewnie
- pierwszy taksówkarz wziął ode mnie banknot 1000 i zniknął na 5 minut
- wypożyczalnie aut były zamknięte, ale ochroniarz zadzwonił do, prawdopodobnie, swojego stryjka i zaoferował nam jakiś samochód nie tylko po mocno wygórowanej cenie, ale jeszcze pod zastaw paszportu. A już wtedy wiedzieliśmy, że z paszportem na Filipinach rozstawać się nie wolno
- tłum (ale serio – tłum!) Filipińczyków o 5 rano przed lotniskiem. I nie wyglądali, jakby mieli gdzieś lecieć
- policjant, którego poprosiliśmy, żeby nas wpuścił do budynku lotniska, żebyśmy mogli pójść do kantoru, zapytał nas, jaką walutę chcemy wymienić. Jak usłyszał, że dolary, to oczy mu się zaświeciły i zaproponował, że sam nam je może wymienić
- pierwsze starcie z ruchem ulicznym, które wybiło nam z głowy wypożyczanie auta
- śpiący i niezbyt mówiący po angielsku pracownik naszego hostelu

5.00 – o tej godzinie w Manili robiło się jasno (sporo na wschód od Singapuru i bez różnicy czasu). Już wtedy na ulicach były kilometrowe korki, a chodniki zapełniły się ludźmi. Za to już o 18 robiło się ciemno, co miało duży wpływ na rytm dnia. Prawdziwe churros z czekoladą przy basenie na jednej z wysp w pełnym słońcu o 7.10 to niezapomniane przeżycie.

13 peso dostajemy za jedną złotówkę. Jest to jeden z najgorszych przeliczników, jaki można sobie wyobrazić. Nie tylko 13 to liczba pierwsza, ale też nie ma żadnych fajnych wielokrotności. Za te peso można np. pójść do KFC i zjeść tam obiad. Z ciekawości zajrzałem i zamiast frytek podają tam makaron i ryż, a wszystko serwują na prawdziwych talerzach.

7 spośród Was, drodzy Czytelnicy, zapewne właśnie wygooglowało ‘liczba pierwsza’, albo przynajmniej o tym pomyślało.

3 pasy ruchu w jedną stronę są najczęściej namalowane na alejach w Manili

6 kolumn samochodów porusza się tymiż alejami, siejąc chaos i zagładę

5 generalne uwagi dotyczące ruchu drogowego
- nie wiem, w jakich krajach już byliście, ale zapewniam, że NIGDY nie widzieliście czegoś choćby podobnego do ruchu ulicznego w Manili. Oglądaliście Transportera? Frank Martin w porównaniu do manilskich taksówkarzy jeździ jak stereotypowy polski kierowca w kapeluszu. Dam głowę, że taksówkarzy z Manili rekrutują do służb specjalnych.
- raz jak czekaliśmy na zielone światło na przejściu dla pieszych to jakiś policjant (ale taki na patrolu, a nie sterujący ruchem), wyszedł na środek drogi, zatrzymał jadące auta i pozwolił nam przejść na czerwonym
- światła uliczne zasadniczo nie funkcjonują, w szczególności te dla pieszych. Tzn. są zamontowane, ale nie działają. Widzieliśmy tam różne cuda, z których najfajniejsze było chyba przebieganie po ciemku przez 10-pasmową aleję albo przechodzenie skrzyżowania w 3 etapach: 1. na wysepkę między jezdniami 2. przez sam środek skrzyżowania na wysepkę po drugiej stronie 3. z wysepki na drugą stronę.
- w trakcie 4 przejazdów taksówką starano się nas oszukać 4 razy (2 razy nie włączono licznika, raz podano nam cenę 3x wyższą niż się należała za dany kurs i raz próbowano od nas wymusić więcej kasy za kurs na lotnisko, niż uzgodniliśmy wcześniej)
- taksówkarz nawet nie mrugnął, gdy minął znak STOP pędząc z 70 na godzinę

2 najlepsze hasła reklamowe z Filipin
- „Come here, come here! Pretty girls…..maybe” – naganiacz do jednego z manilskich klubów. Dodatkowy punkt za szczerość.
- „Pray! It works!” – znak przy autostradzie

15 lat – przypuszczalny wiek Filipinek kręcących się po różnych podejrzanych miejscach w Manili, do których oczywiście nie wchodziliśmy!

0.50 – o tej godzinie wylądowaliśmy w Singapurze. No i jasne, że poszliśmy na imprezę.

46 zdjęć można obejrzeć tutaj http://www.facebook.com/album.php?aid=62915&id=656414344&l=a75a8

1 słowo najlepiej podsumowałoby naszą filipińską wyprawę, ale ze względu na to, że mogą mnie czytać nieletni, to go tutaj nie przytoczę

a z nowości Singapurskich:

3 spotkania grupowe z Chińczykami umówiłem na tę samą godzinę w sobotę. Jedni zapewne nazwą to złym planowaniem, inni wręcz przeciwnie.

4 osoby pojawiły się na przeprowadzanej przez nas Focus group, która miała sprawdzić nastawienie Singapurczyków do marki H&M. Wobec tego sam musiałem poddać się badaniu i poudawać Chińczyka.

25 lat to nowy limit wieku w niektórych klubach w Singapurze. I to jest bariera, w przekroczeniu której nie pomoże nawet europejskie pochodzenie (if you know what I mean…)

5 – z tego piętra skoczył singapurski student po tym, jak dźgnął swojego profesora w trakcie zajęć na innej tutejszej uczelni (NTU)

94% dostałem na midtermie z Corporate Finance, pomimo tego, że w poprzedzającym go tygodniu wychodziłem wieczorami chyba z 5 razy. Wnioski, mam nadzieję, są oczywiste.

20 dolarów kosztuje wstęp do singapurskiego zoo. I chociaż zaprzyjaźniony ochroniarz z mojego osiedla powiedział nam „A zoo is a zoo, maaan”, to trzeba przyznać, że robi wrażenie.

25 minut zajęło jednemu z podróżnych wykłócanie się o jakieś przywileje dla Frequent flyers w Turkish Airlines. Potem kolejne 10 minut instruował obsługę, jak mają z-check-in’ować jego szczotkę do mopa. Tak, przysięgam, Turek przewoził z Singapuru mopa.

1 000 000 razy słyszałem tutaj o różnych moich zwyczajach i cechach „Yeah… but Maciek is Polish”

1 dzień dzieli mnie od wyjazdu na Phuket, Koh Samui, Koh Phangan i Koh Phi Phi. Oglądaliście „The Beach” z boskim Leo? To właśnie tam. Prawdopodobnie najlepsza wycieczka całego pobytu w Singapurze.

2 nerki posiadam po wyprawie na Filipiny. I to chyba mimo wszystko najlepsza wiadomość.

wtorek, 24 lutego 2009

Back on Track!

12 dni minęło od mojej ostatniej notki

3 egzaminy połówkowe zdałem w międzyczasie. W ten sposób życie postanowiło mi przypomnieć, że przyjechałem tu na studia.

8 razy wychodziłem przez te 12 dni wieczorami (na imprezy, świętowanie Tłustego Czwartku itp.) i dlatego brakło mi czasu na pisanie notek

4 desery lodowe zjadłem z okazji Tłustego Czwartku. Pączków tu nie ma.

9 dni trwa mój Recess Week, który zaczął się w sobotę. Zajęć nie ma, wszyscy powyjeżdżali.

3 gości teraz mnie odwiedza, dwóch już jest, trzeci ląduje za 1,5 h (jeśli pilot Turkish Airlines trafi do Singapuru)

2 butelki Tyskiego prosto z Polski dostałem od gości, którzy jednocześnie potwierdzają beznadziejność tutejszego ulubionego piwa Tiger.

4 dni jedziemy spędzić na Filipinach

3 osoby pracujące dla Czerwonego Krzyża zostały porwane na Filipinach 4 tygodnie temu. Więcej napiszę po powrocie – wizyta na Filipinach zdecydowanie może pomóc podnieść jakość bloga.

2 miesiące mieszkamy już w naszym apartamencie, ale wciąż nie mamy podpisanej umowy najmu (to jedna z tych informacji, których nie przekazujcie moim rodzicom)

9.00 rano to godzina, o której zaczynają się tutaj wielkie imprezy, które są transmitowane na żywo z USA. Dlatego do śniadania obejrzałem już Golden Globes, Oscary, Superbowl i NBA All-Star Game. Zdecydowanie jedna z największych zalet Singapuru.

25% - o tyle umocnił się dolar singapurski względem złotówki, od kiedy tutaj przyjechałem. I oczywiście akurat wypada dzień płacenia czynszu.

25 osobom wyznał już miłość Carlos, od kiedy tutaj przyjechał. Bez względu na rasę, wygląd czy płeć. Kosmopolita!

5 klubów/pubów/barów odwiedziliśmy podczas Bus Pub Crawl Party, w trakcie której wozili nas dwunastoma pełnymi studentów autobusami po Singapurze.

5.35 – o tej godzinie zadzwonił do nas Carlos mówiąc, że nie wie, gdzie pojechał po imprezie i że chyba jest teraz w Malezji.

7 tygodni zajęło Adamowi zorientowanie się, że chodził do złej grupy na Business Processes. Oczywiście w międzyczasie narzekał, że dostaje maile od jakiegoś obcego profesora, z którym nie ma żadnych zajęć.

10/10 punktów na Unintentional Comedy Scale zdobyłaby klasyczna scena poznawania Chińczyków. Przykładowy dialog:
- Hi, my name is Maciek, nice to meet you.
- Hello, my name is Kwan Pei Yee Lin but you can call me Jack.

czwartek, 12 lutego 2009

2009 - Year of the Ox

15 dni trwają tutaj obchody Chińskiego Nowego Roku, więc zakończyły się dopiero niedawno. Udało mi się zaliczyć obiad u prawdziwych Singapurczyków (rodzina Joyce), zjeść sporo tutejszych dań, obejrzeć paradę, dostać 2 dolary (taka tradycje) i wręczyć 2 pomarańcze gospodarzom wspomnianego obiadu (symbol prosperity, a wręczać trzeba koniecznie dwie!)

14 ostatnich dni spędziłem w Singapurze. To mój rekord jak do tej pory.

101 – sygnatura przedmiotu, który realizuje jeden z Amerykanów (Management Communication). Na tym przedmiocie Amerykanin uczy się, wraz z pierwszorocznymi Chińczykami, jak pisać nieformalne listy po angielsku i jak się sprawnie komunikować w tym języku. Za pierwszy test dostał A!

27-23 dla Steelers to wynik Superbowl 2009, który oglądaliśmy na żywo w amerykańskim barze (amerykańskość baru polegała na tym, że podawano duże porcje tłustego i niezdrowego jedzenia i były nieograniczone dolewki Pepsi) w centrum Singapuru. Trzeba było wstać o 6.20, ale to i tak lepsze niż zarywanie nocy do 5 rano w Polsce.

$20 kary płaci się za jazdę bez biletu (bilet kosztuje koło $1,20). W dodatku przez ponad miesiąc ani razu nie widziałem kontroli… A z ciekawostek to oni tutaj mają specjalne automaty właśnie do płacenia kar (wyglądają jak bankomaty). Ciekawe, jak one funkcjonują i kto tam płaci kary, skoro nie ma kontroli? Może społeczeństwo jest tak uczciwe, że każdy po jeździe na gapę sam z siebie płaci karę. Druga ciekawostka: w metrze są podwójne drzwi, tzn. jedne to drzwi do wagonu, a drugie są zamontowane na stałe na peronach i odgradzają perony od torów. No i oczywiście są upychacze w białych rękawiczkach.

6 chłopaków mieszka w moim apartamencie i dopiero niedawno zdałem sobie na dobre sprawę z tego, co to oznacza. Wiadomo, że jako męski skład mamy obniżone standardy czystości, więc jak nie ma gdzie zrobić przedimprezowej rozgrzewki, to wszyscy bez większych skrupułów zwalają się do nas.

1 jak Formuła 1, a konkretnie GP Malezji na początku kwietnia w KL. Cena biletu na jedną z lepszych trybun to prawie 500 zł. Ale akurat ta trybuna jest objęta zniżką studencką i za dobre miejsca przez 3 dni płacimy 90 zł. Jeśli ktoś ma dojście do Roberta Kubicy i może mnie wkręcić na afterparty, to byłbym wdzięczny.

3 kluby tworzą jeden z bardziej znanych singapurskich lokali – Zouk. I to są faktycznie oddzielne kluby, a nie tylko sale z inną muzyką. Wczoraj poszliśmy na Mambo Jambo Night i oczywiście nie obyło się bez zaskoczeń. Muzyka nie miała dużo wspólnego z prawdziwym kubańskim mango, bo leciała osobliwa mieszanka kawałków z lat 70, 80 i 90 (z Village People, Westlife, Backstreet Boys i Chumbawambą na czele). Ale to jeszcze nic, bo okazało się, że tutejsza społeczność ma swoją routine do każdej piosenki (i to bardziej skomplikowaną niż podnoszenie rąk do „get your hands up!”). Przynajmniej parenaście osób stało na podwyższeniach i np. układało ręce w znak serca gdy pojawiało się słowo „heart” albo „love”.
Tak naprawdę mieli gest dla każdej linijki każdej piosenki. Nie wierzycie? To znalazłem na Wikipedii (która jest jednym z trzech głównych źródeł mojej wiedzy obok Googla i mojej mamy):


Belinda Carlisle's Summer Rain
Step #1 Chorus: 'Oh my love, it's you...' Your move: Bring both hands together to form a 'heart' over your left bosom, then use your right hand to point at 'you'.
Step #2 Chorus: 'that I dream of...' Your move: Bring your right hand up and point to your right temple.


itd. Następnym razem nagram film.

$3,043,300 zarabia rocznie każdy minister w rządzie singapurskim. To około 7 mln. złotych i 5 razy więcej niż nasz człowiek w Białym Domu. Wiecie, tanie państwo…

piątek, 6 lutego 2009

Mythbuster...... not!

3 godziny trwają średnio spotkania z Chińczykami w sprawie projektów na zajęcia. Na palcach jednej ręki można policzyć konkrety, które tam padają. Nie wierzyłem nigdy, że Chińczycy pracują tak nieefektywnie – popatrzcie na wieżowce w HK, KL, Singapurze albo wiecznie dwucyfrowe tempo wzrostu PKB Chin. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego niby ludzie, którzy stworzyli to wszystko, mieliby być niezdolni do sprawnej pracy. Po paru projektach stwierdzam, że to prawda (to w ogóle niezły materiał na teorię spiskową – no bo ktoś musiał te wieżowce za tych Chińczyków zaprojektować. Jeśli zrobili to sami, to plany musiały powstać jeszcze w latach 40.). Trudno w zasadzie opisać, co jest nie tak w work ethic Chińczyków. Trochę nie rozumieją poleceń, trochę gadają od rzeczy, trochę nie potrafią znajdować informacji – sam nie wiem. Ale nie będę tutaj prezentował wszystkich moich opinii o Chińczykach, bo jeszcze mi Google zamknie bloga.

3 rzeczy z Bali, za którymi NIE tęsknię:
- zaśmiecona do nieprzytomności plaża i przede wszystkim woda. Nie można zrobić dwóch kroków w wodzie, żeby nie mieć jakiegoś papierka, torebki albo etykiety przyklejonej do nogi.
- setki ludzi nachalnie oferujących swoje usługi. Na plaży królują masażyści i sprzedawcy bransoletek, naszyjników, obrazków oraz strzał do łuku (!?!). W mieście natomiast wszędzie słychać „transport, transport”, „want a bike?” albo „cheap taxi”. 3 razy oferowano nam transport, chociaż właśnie wchodziliśmy już DO naszego hotelu. Co oni chcieli? Zanieść nas do pokoju?
- the Taser Guy, czyli gość, który stał przy jednej z wąskich uliczek i regularnie bawił się taserem, gdy turyści przechodzili obok niego. „Bawił się” czyli celował nim w ludzi i go włączał. Wyglądał na nieobliczalnego, więc chodziliśmy drugą stroną ulicy. W dodatku stał tam bez przerwy. Serio - 24/7. Niczego nie sprzedawał, więc jedyne, co mi przyszło do głowy, to to, że on stoi po jednej stronie ulicy i w ten sposób nagania klientów sklepom po drugiej stronie.

3 boki ma trójkąt (najczęściej). A najdziwniejszy trójkąt, w jaki jestem teraz wplątany (nie licząc tego z jednym z moich najbliższych znajomych i jego przerośniętym ego), składa się ze mnie, Polaka studiującego we Francji i rodowitego Francuza. Prywatnie, z Polakiem gadam po polsku, on z Francuzem po francusku, a ja z Francuzem po angielsku. Jak poszliśmy razem na lunch to oczywiście gładko przerzuciliśmy się na angielski, ale jednak jakoś dziwnie.

3 singapurskie przysmaki
- Mega McSpicy, czyli bułka, 2 naprawdę spore kawałki osssstrego kurczaka, trochę sałaty i jakiś sos. Innymi słowy – wymarzone junk food na godzinę 3.45 (od 4.00 serwują menu śniadaniowe). 6$
- McFlurry z Oreo’s. Nie trzeba mówić nic więcej. 2$
- Black Pepper Beef – cieniutko pokrojony, dobrze przyprawiony i serwowany na gorącej patelni, która skwierczy jeszcze przez kilka minut na stole. 5$

5 dni trwa teraz mój każdy weekend, bo zajęcia mam tylko we wtorki i środy

16 dni zostało do ferii i zarazem do pierwszych oficjalnych odwiedzin z Polski. Cel: Filipiny.

piątek, 30 stycznia 2009

Bali - tam i z powrotem

46 świeżych fotek jest tutaj
http://www.facebook.com/p.php?i=656414344&k=45A3P55SP5ZMZJBEWJWXP

4 kontynenty czytają mojego bloga! W lutym powinienem dotrzeć do Ameryki Pd. Wszystkich wybierających się do Afryki zachęcam do zalogowania się stamtąd. Niech to będzie blog globalny!

14 zł. kosztował taki obiad: spora bruschetta, wyborny stek w sosie z czarnego pieprzu z frytkami, wielka porcja banana split, woda i ręcznie wyciskany sok owocowy. Bali jest odpowiedzią na wszystkie problemy żywieniowe w Singapurze.

1200 osób zginęło w ostatnim wybuchu wulkanu na Bali. Jak to podsumował nasz kierowca „Volcano booooom. Lava everywhere. 1200 people – hahahah! Barbeque!”

20 żon miewali podobno Balijczycy zanim nie wprowadzono tutaj monogamii. I tu kolejna perełka od naszego kierowcy „one wife? boooring”

50 Australijczyków już o 19 szczelnie wypełniło hotelowy basen z barem z okazji Aussie Day

15 nagich chłopców kąpało się w rzece na trasie naszego raftingu; bezzębny tubylec, który płynął z nami, nazywał ich monkey people

4 metry miał taki miniwodospad na trasie raftingu. Inni nie popłynęli, ale my byliśmy twardzi.

8 razy podczas krótkiego wieczornego spaceru zaoferowano nam masaż (tutaj przykładowa konwersacja „-Where do you come from? -USA and Polandia. -You’re handsome! -Yeah, we get that a lot” )

3 razy podczas tego samego spaceru zaproponowano nam narkotyki. Dwa spostrzeżenia:
- marihuana jest tutaj surowo zakazana, ale na ulicach mnóstwo osób ją oferuje. Podobno cały proceder polega na tym, że gdy handlarz sprzedaje towar turyście, to już 20 metrów dalej czeka policja i zgarnia klienta.
- niektóre z mocniejszych rzeczy (X, speed, ‘shrooms) są tutaj najwyraźniej dozwolone. Tzn. są restauracje, które podają potrawy z „magicznych grzybków”.

2 razy grożono już mojemu współlokatorowi śmiercią. Ostatni raz był szczególnie interesujący, bo kolega rozmawiał w klubie z dziewczyną, a ona w drugiej minucie rozmowy wypaliła, że „czasami prosi kolegów, żeby kogoś dla niej zabili”.

4 – tyle razy zapytałem kelnera, czy Ayam (kurczak) jest boneless. Tyle samo razy kelner zapewnił mnie, że tak właśnie jest. I tyleż kawałków kurczaka z kością podano mi na talerzu. Wszystko dlatego, że tutaj kurczaka przygotowuje się w trochę inny sposób. Najpierw go jakby suszą, a potem po prostu ćwiartują i wrzucają do sosu, bez zabawy w filety, nóżki itd.

50 000 rupii kosztował nas bilet na jakieś dziwne przedstawienie z tańcem, kostiumami i dużą ilością krzyków w bardzo obcych językach. Z Amerykanami zgodnie stwierdziliśmy, że kultura masowa rządzi.

11 pięter miały terasy, na których uprawia się tutaj ryż. Uprawa ryżu to chyba ostatni temat, który jeszcze pamiętam z matury z geografii.

16 sklepów Quiksilvera naliczyłem w naszej dość małej turystycznej miejscowości o nazwie Kuta. Tak to jest, jak jest się mekką surferów.

25 osób zginęło w ostatniej katastrofie samolotu, za która odpowiada nasza linia Tigerair. Bilety były bardzo tanie, ale Tigerair jest na czarnej liście linii lotniczych oraz ma zakaz korzystania z przestrzeni powietrznej UE i USA.

119 – w tylu krajach można zjeść BigMaca albo podwójnego Cheeseburgera. Ale w Indonezji nie dostanie się do niego frytek, tylko ryż. Właśnie tak – ryż!

7 – z tylu dań składał się obiad w Ritzu, na który zaprosili nas rodzice Harrisona. Dania typowo chińskie, jedzenie tylko pałeczkami. Nie muszę mówić, że był to póki co najlepszy obiad w Singapurze (nie licząc niezliczonych Subway’ów)

2,5 litra miała na oko gigantyczna butelka Belvedere, która stała w viproomie na wczorajszej imprezie. Wejść tam nie jest trudno – Europejczykowi wystarczy klarowne spojrzenie i pewny krok. A wejść warto – wczoraj w środku mieliśmy za darmo Don Perignon, rzeczoną Belve i Heinekena.

220 km. autostrady powstanie między Strykowem a Pyrzowicami, dzięki umowie podpisanej w zeszłym tygodniu przez GDDKiA. Tak tylko mówię :-)

5 osób złożyło mi życzenia imieninowe. Nic osobistego, wiecie…

2 koguty (jeden – niepokonany od wielu walk i drugi – wyraźnie przerażony na myśl o walce) z nożami przywiązanymi do nóg walczyły ze sobą tuż koło plaży na Bali. Wygrał underdog, a raczej (uwaga, nadchodzi wielki suchar) undercock.

8 czytelników straciłem po powyższym żarcie.