3 godziny trwają średnio spotkania z Chińczykami w sprawie projektów na zajęcia. Na palcach jednej ręki można policzyć konkrety, które tam padają. Nie wierzyłem nigdy, że Chińczycy pracują tak nieefektywnie – popatrzcie na wieżowce w HK, KL, Singapurze albo wiecznie dwucyfrowe tempo wzrostu PKB Chin. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego niby ludzie, którzy stworzyli to wszystko, mieliby być niezdolni do sprawnej pracy. Po paru projektach stwierdzam, że to prawda (to w ogóle niezły materiał na teorię spiskową – no bo ktoś musiał te wieżowce za tych Chińczyków zaprojektować. Jeśli zrobili to sami, to plany musiały powstać jeszcze w latach 40.). Trudno w zasadzie opisać, co jest nie tak w work ethic Chińczyków. Trochę nie rozumieją poleceń, trochę gadają od rzeczy, trochę nie potrafią znajdować informacji – sam nie wiem. Ale nie będę tutaj prezentował wszystkich moich opinii o Chińczykach, bo jeszcze mi Google zamknie bloga.
3 rzeczy z Bali, za którymi NIE tęsknię:
- zaśmiecona do nieprzytomności plaża i przede wszystkim woda. Nie można zrobić dwóch kroków w wodzie, żeby nie mieć jakiegoś papierka, torebki albo etykiety przyklejonej do nogi.
- setki ludzi nachalnie oferujących swoje usługi. Na plaży królują masażyści i sprzedawcy bransoletek, naszyjników, obrazków oraz strzał do łuku (!?!). W mieście natomiast wszędzie słychać „transport, transport”, „want a bike?” albo „cheap taxi”. 3 razy oferowano nam transport, chociaż właśnie wchodziliśmy już DO naszego hotelu. Co oni chcieli? Zanieść nas do pokoju?
- the Taser Guy, czyli gość, który stał przy jednej z wąskich uliczek i regularnie bawił się taserem, gdy turyści przechodzili obok niego. „Bawił się” czyli celował nim w ludzi i go włączał. Wyglądał na nieobliczalnego, więc chodziliśmy drugą stroną ulicy. W dodatku stał tam bez przerwy. Serio - 24/7. Niczego nie sprzedawał, więc jedyne, co mi przyszło do głowy, to to, że on stoi po jednej stronie ulicy i w ten sposób nagania klientów sklepom po drugiej stronie.
3 boki ma trójkąt (najczęściej). A najdziwniejszy trójkąt, w jaki jestem teraz wplątany (nie licząc tego z jednym z moich najbliższych znajomych i jego przerośniętym ego), składa się ze mnie, Polaka studiującego we Francji i rodowitego Francuza. Prywatnie, z Polakiem gadam po polsku, on z Francuzem po francusku, a ja z Francuzem po angielsku. Jak poszliśmy razem na lunch to oczywiście gładko przerzuciliśmy się na angielski, ale jednak jakoś dziwnie.
3 singapurskie przysmaki
- Mega McSpicy, czyli bułka, 2 naprawdę spore kawałki osssstrego kurczaka, trochę sałaty i jakiś sos. Innymi słowy – wymarzone junk food na godzinę 3.45 (od 4.00 serwują menu śniadaniowe). 6$
- McFlurry z Oreo’s. Nie trzeba mówić nic więcej. 2$
- Black Pepper Beef – cieniutko pokrojony, dobrze przyprawiony i serwowany na gorącej patelni, która skwierczy jeszcze przez kilka minut na stole. 5$
5 dni trwa teraz mój każdy weekend, bo zajęcia mam tylko we wtorki i środy
16 dni zostało do ferii i zarazem do pierwszych oficjalnych odwiedzin z Polski. Cel: Filipiny.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
przez ten twój 5-dniowy weekend trzeba dłużej czekać na kolejne relacje. i wcale mi się to nie podoba! :)
OdpowiedzUsuńmowisz - masz! zapraszam do nowej notki.
OdpowiedzUsuńa weekend jest tutaj o wiele bardziej pracowity niz nie-weekend :)