niedziela, 11 stycznia 2009

Million Rupiah Lifestyle

11 000 rupii można dostać za 1 USD, więc ceny w Indonezji przypominają te polskie z czasów, kiedy płaciliśmy jeszcze Kopernikami, Trauguttami i Reymontami. W związku z tym rachunki za parodniowy pobyt 15 osób szły w miliony. Ceny przy okazji były bajecznie niskie, ale tubylcy i tak wydawali się być pod wrażeniem naszej rozrzutności (przez „rozrzutność” rozumiem np. obiad za ponad 10 zł.)

2 turystyczne regiony wykształciły się na wyspie Bintan: na północy są pola golfowe („second best in Asia”, jak powiedział pan kierowca taksówki; swoją drogą nigdy nie słyszałem o takim sposobie prowadzenia marketingu. To tak, jakby Pepsi wprowadziła slogan „Almost as good as Coke!”. But I digress...), drogie hotele i singapurskie ceny. Na południu są różnego rodzaju chatki, budki i lepianki, które idealnie spełniały wszystkie nasze wymagania.

2 główne atrakcje, z których słynie Bintan: piękne plaże i prężnie rozwijający się sektor prostytucji. Szczerze mówiąc, nie udało mi się tam dostrzec ani jednego, ani drugiego.

10 USD kosztuje wiza do Indonezji. Ale warto było zapłacić, bo tam przynajmniej stawiają pieczątki w paszportach! Hell, mógłbym płacić za wizę do Czech, gdyby mi tam stawiali pieczątki :) Przy okazji – mój ulubiony subplot weekendu: Carlos, czyli współlokator-Boliwijczyk, który pakuje się w kłopoty przy każdej możliwej okazji, miał problemy z dostaniem wizy na miejscu. Okazało się, że Boliwijczyków obejmują inne procedury i powinien był to załatwić jeszcze w Singapurze. Jakoś przemknął przez bramki, a po powrocie do Singapuru musiałby jakoś wytłumaczyć, że spędził 3 dni po indonezyjskiej stronie, ale bez przekraczania granicy kraju. Nie wiem, jak planował to zrobić, ale na szczęście nikt go nie pytał.

65% osób na promie cierpiało na chorobę morską, co, ze względu na skalę, było bardzo widowiskowym wydarzeniem

4 tematy, które udało nam się przedyskutować z kierowcą taksówki, który przez 1,5 h wiózł nas przez całą wyspę z przystani promowej na północy do naszego południowego Eldorado.
- „….we are from Poland” „Poland? …. Polandia! Very good football!” – nie wyprowadzałem go z błędu
- „Politics? Not interested. Very bad people!” – temat wyniknął dość naturalnie, bo wzdłuż drogi poustawiane były kolorowe flagi i plakaty, co przypominało trochę polskie ulice w Boże Ciało. Okazało się, że zbliżają się jakieś wybory i te wszystkie flagi to stały element kampanii.
- PKS oznacza tutaj Prosperous Justice Party i wygląda na to, że jest to wiodąca partia polityczna silnie związana z Islamem
- „What is the speed limit in Indonesia?” “Speed? Slow!”.
Niestety, po jakimś czasie naszemu kierowcy skończył się zasób angielskich słów i musieliśmy się zadowolić milczeniem (które jest złotem, więc w sumie nieźle).

6 dodatkowych uwag
- kierowca, który nas wiózł z powrotem trąbił przy każdym manewrze: wyprzedzaniu, skręcie w prawo, skręcie w lewo, mijaniu itd.
- w Indonezji znaki drogowe są takie, jak w Australii, czyli żółte i w kształcie rombu. Mega! A w ogóle, to znaków tutaj praktycznie nie ma. Tzn. są zakazy wjazdu i okazjonalnie ostrzeżenia o zakrętach, ale zapomnijcie o tablicach z kierunkami na skrzyżowaniach.
- gdzieniegdzie na środku drogi stały spore beczki; nie wiem, czemu mają służyć, po prostu stały – może tamtejsza GDDKiA testuje refleks i spostrzegawczość kierowców
- na niektórych skrzyżowaniach była budka, w której siedział smutny pan i machał czerwoną flagą do nadjeżdżających samochodów dając znak, że można jechać
- Indonezyjczycy są hardkorowi na drodze i chyba nie potrafią do końca obsługiwać świateł, bo praktycznie nikt nie wyłączał długich świateł w trakcie mijania. A jadąc w nocy drogą w środku lasu mijaliśmy gościa na motorze, który musiał być przekonany, że tlący się papieros w jego ustach jest wystarczająco dobrze widoczny dla nadjeżdżających kierowców.
- w Indonezji każdy ma motor (taki nieduży). A raczej praktycznie nikt nie ma samochodu. A propos...

4 osoby jakoś dały radę poruszać się na jednym z motorów, które mijaliśmy. Słyszałem, że na Bali jeżdżą nawet po 6 osób!

6 leniwych godzin spędziłem opalając się przy basenie. Chyba jeszcze nie wspominałem, że w Singapurze opalić się jest bardzo trudno, bo słońce jest wiecznie za chmurami.

150 cm. nad poziomem wody spałem w naszym przepięknym resorcie. Domek był postawiony na palach wbitych w morzu, a przez całą noc woda szumiała pod łóżkiem. Legendary!

2:0 (-23, -22) – wynik meczu w siatkę, w którym moja 5-osobowa drużyna rozbiła w pył drugą, 6-osobową. Now – każdy, kto mnie zna dłużej niż 3 lata powinien wiedzieć, że gram w siatkę mniej więcej tak chętnie, jak chodzę do dentysty. Tym razem było zaskakująco fajnie, ale to może dlatego, że siatkówka plażowa nie ma zbyt dużo wspólnego z prawdziwą.

4x2 cm. – wielkość rany na mojej stopie, którą udało mi się zdobyć w trakcie meczu w nogę Ameryka – Reszta Świata. Minus: hurts like hell i ledwo chodzę. Plus: udało mi się pogadać z tubylczą pielęgniarką i dowiedzieć się czegoś więcej o Indonezji.

270 osób było na indonezyjskim promie, który zatonął dzisiaj; naszemu udało się dopłynąć

2 razy skorzystaliśmy z dobrodziejstw duty free. Te dobrodziejstwa mrożą się teraz na najwyższej półce w naszej lodówce i czekają na środę, czyli początek weekendu.

0 historii z weekendu nadaje się do upublicznienia w całości na blogu. Dlatego pozostaniemy przy tej skromnej notce, której nie uważam za arcydzieło (low point – dowcip o milczeniu), ale trudno – spałem mało, podróżowałem przez 6 h., jestem spalony słońcem, podwójnie kontuzjowany, no i jest już prawie 2 w nocy.

2 albumy ze zdjęciami wrzuciłem na Fb. Tutaj podaję linki, żeby każdy (dajmy na to – jeden z moich znajomych po 30tce) mógł je sobie obejrzeć, nawet nie mając konta:

http://www.facebook.com/p.php?i=656414344&k=62FT53RXQ62MZJBEWJWXP
http://www.facebook.com/p.php?i=656414344&k=6WFZ6Z65P6YMZJBEWJWXP

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz